Sztokholm, „Wenecja Północy”, podobał nam się bardzo. Ale największe poruszenie zapanowało z powodu wiadomości, że mamy być przedstawieni królowi szwedzkiemu. Kapitan jednak postawił warunek: wszyscy muszą wyglądać JEDNAKOWO. A więc umundurowanie nasze - począwszy od pokrowców na czapkach, a kończąc na butach - nie może być różnorodne.
Tymczasem mundury nasze były szyte przez krawców zakątków najrozmaitszych zakątków Polski. Wielu z nich nigdy nie widziało uprzednio marynarskich spodni i nie znało tajemniczego ich kroju, który miał ułatwiać pozbycie się ich na wypadek „tonięcia okrętu”. To określenie brzmiało specjalnie fascynująco przy omawianiu szczegółów tej części garderoby z krawcem. Po takim oświadczeniu był on momentalnie oszołomiony ważnością tego, co ma uszyć i od czego będzie zależało życie jego klienta.
Drugim pełnym tajemnic elementem marynarskiego stroju była bluza, w której należało „umierać” po pozbyciu się spodni. Bluza powinna być obcisła, szczególnie w talii, ale jednocześnie trzeba przez tę dopasowaną do figury „wąskość” przesunąć przy nakładaniu bary, które musiały być „mocarnomarynarskie”; przecież człowiek musiał w nich mieć dostateczną ilość siły, by „coś” przepłynąć lub pływać nieokreśloną ilość czasu, zanim nie nadejdzie pomoc. A pomoc mogła nie nadejść i to było najbardziej romantyczne.
Wąskość bluzy w pasie osiągało się trzema sposobami. W pierwszym wypadku bluza była jak najściślej dopasowana do talii. Właściciel przeciskał się przez bluzę przy pomocy dwóch kolegów, którzy nadwerężali paznokcie trzymając jej rąbek i obciągali ją w dół po zupełnie pozbawionej powietrza klatce piersiowej. Operację tę trzeba było przeprowadzać szybko, zanim nastąpi konieczność głębszego wdechu. Jeśliby się tego nie zrobiło w odpowiednim czasie, pierwszy haust zaczerpniętego powietrza rozsadziłby dopasowaną do talii bluzę. Ten rodzaj .wkładania stworzył pewnego rodzaju korporację posiadaczy bluz szytych tym systemem.
Pomimo silnych więzi, jakie łączyły ze sobą „korporantów”, trudności połączone z koniecznością ciągłego trójkowego bytowania, będącego wynikiem sposobu ubierania się i rozbierania, wprowadziły w te szeregi „odszczepieńców”, którzy wymyślili inny model bluz. Zrezygnowali oni ze wspaniałego wyglądu talii. Rozcinali bluzy z boków. Dzierzgali w nich przepisowej wielkości otwory i przewlekali przez nie specjalnie pleciony z jedwabnych, czarnych nici sznur. Po założeniu należało bluzę w tych miejscach mocno zasznurować Nie było to już to, co miało być, i degradowało właściciela bluzy do drugiego stopnia wyglądu.
Trzeci gatunek stanowili ci, którym nie udało się namówić czy przekonać szyjących im bluzy krawców do skrojenia ich tak wąskich, jak sobie życzyli. Bluzy te pozostawały jednakowo niemal szerokie w pasie jak i w barach, tworząc nie przylegający do ciała nawis. Była to trzecia kategoria, która oficjalnie, szczególnie tam, gdzie chodziło o honor i reprezentację, nie mogła występować.
Nie mniejszym wcale zmartwieniem były kołnierze marynarskie. Umiejętność zakładania kołnierza, który miał specjalny krój oraz cały system pętelek i tasiemek utrzymujących go w niewzruszonej pozycji na przewidzianym miejscu, przypominała trud mocowania pancerza przez średniowiecznych rycerzy. Wymagało to długich godzin nauki oraz opanowania sposobu szybkiego przewlekania przez odpowiednią pętelkę odpowiedniej tasiemki. Naszycie na kołnierzu białych pasków, mających ułatwić zapamiętanie nazw: Abukir, Kopenhaga i Trafalgar - trzech miejscowości, w których Nelson pokonał floty przeciwników Anglii - nie stanowiło specjalnej trudności, jedynie ustalenie odstępów między naszytymi tasiemkami i ich grubości było trochę kłopotliwe.
Najsłabszy i najczulszy punkt kołnierza stanowiła jego barwa. Twarzowy, dobrany do błękitu oczu marynarza kolor satyny był zabójczy w spotkaniu sam na sam z sympatią podczas świąt w domu, ale dyskwalifikował kompletnie właścicieli jako uczniów Szkoły Morskiej, szczególnie podczas wystąpień reprezentacyjnych. Nikt nigdy nie wiedział, w jakim szeregu i na jakim skrzydle ich ustawić, by nie byli widoczni. Dla tych szczęśliwców, którym udało się nabyć przepisowe kołnierze z marynarki wojennej - z twardego, specjalnego materiału barwy ciemnego granatu - posiadacze kołnierzy z jasnobłękitnej satyny byli niższym gatunkiem człowieka o utartej nazwie „błękitny chłopak”. Dawniej kołnierze służyły do ochrony bluzy przed usmarowaniem jej smołą, którą były natarte włosy, splecione niekiedy w warkoczyk. Obecnie pozostały we wszystkich flotach jako tradycja. Marynarka angielska nosi je chyba jeszcze w celu dopomożenia dziewczętom do wyjścia za mąż. Uderzenie bowiem marynarza po kołnierzu ma być niezawodnym środkiem do szybkiego zamążpójścia. W okresie pobytu w Anglii niejednokrotnie tego doświadczaliśmy, nie sprawdziliśmy jednak, czy to rzeczywiście działa tak niezawodnie i czy rzeczywiście wszystkie panny, które nas po kołnierzach uderzały, znalazły mężów w najbliższym okresie po naszym odpłynięciu.
Kołnierz nie był jeszcze końcem udręki jadącego do Szkoły Morskiej kandydata. Pozostawał krawat. Krawat - symbol żałoby po Nelsonie, którego uznano za ideał i wzór - noszony był przez wszystkich marynarzy całego świata. Naturalnie, krawat czarnego koloru. Powstał z chusty wiązanej na szyi. W chuście tej nosiło się kiedyś fajkę, tytoń, pieniądze, ocierało się nią pot zalewający oczy w czasie celowania z rozpalonych dział lub kilkugodzinnego machania kordelasem przy walce wręcz.
Nasze krawaty były różnorodne i mogły służyć za miarę wyobraźni swych właścicieli. Jedni nosili olbrzymie zwoje czarnej satyny, zwinięte w rulon założony pod kołnierz i zawiązany w duży węzeł. Oba końce węzła ukrywali pod bluzą, przez co'bluza wraz z węzłem nadawały atletyczny wygląd klatce piersiowej bez konieczności specjalnego wypinania się. Ten typ krawata uważany był za najbardziej prawidłowy jako bezpośredni „potomek” dawnej chusty. Krawat drugiego rodzaju nosili ci, co chcieli uniknąć wzdęcia kołnierza na szyi, utworzonego przez chustę. Radzili sobie w ten sposób, że odcinali część chusty, znajdującą się na plecach, a na to miejsce przyszywali tasiemki. Kołnierz leżał wówczas jak ulany, a w dodatku tasiemki pozwalały regulować długość krawata. Niektórzy w węzeł krawata wkładali specjalnie uszytą poduszeczkę z waty, uzyskując w ten sposób lepszy efekt „zwiększenia” klatki piersiowej. Ostatnią kategorię stanowili ci, którzy wiązali jedwabną czarną wstążkę w coś, co w ich pojęciu miało być krawatem. To była grupa najbardziej odbiegająca wyglądem od tradycji.