Выбрать главу

Teraz cały port zapełnił się jego wibrującym na najwyż­szej oktawie głosem:

- Da dźjaaaaabłaaaa! Cały statek pałaaaaaamiiii!

Ten przeraźliwy krzyk wywołał kapitana. Zjawił się na rufie i podszedł do pierwszego oficera. „Pierwszy” podobny był w tej chwili do duszącego się na koklusz no­worodka, przy czym twarz „noworodka” przypominała oblicze sławnego w owe czasy artysty filmowego Maxa Lindera o małych, czarnych szczoteczkach wąsów.

Kapitan w wytwornym czarnym mundurze o czterech złotych pasach i kotwicy na każdym rękawie, z piękną marmurową twarzą półboga, nie ocenił sytuacji tak szybko jak „pierwszy”. Może przez przezorność, by nie oka­zać się omylnym.

W momencie gdy duszący się „noworodek” z wąsami Maxa Lindera wydał ostatni dźwięk, usłyszałem po raz pierwszy głos kapitana:

- Znaczy, panie Konstanty, znaczy... co się stało? Kapitan każde swe przemówienie, każdą rozmowę zwykł był zaczynać od słowa „znaczy”. Mówił przy tym wolno, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby. Trzymanie sta­le zaciśniętych zębów przy mówieniu należało podobno do najbardziej wytwornego sposobu wysławiania się gardemarinów, czyli wychowanków carskiego korpusu mor­skiego. Żadnej mimiki, żadnych grymasów twarzy - kamienne, zastygłe oblicze o olimpijskim wyrazie. I oto te­raz kapitan został nagle zmuszony do zniżenia się do spraw ziemskich.

W miarę jak „pierwszy” odkrywał coraz to nowe poła­mane handszpaki, głos jego z najwyższej oktawy, dostęp­nej dla mężczyzny, przechodził w wycie czerwonoskórych zajętych skalpowaniem bladych twarzy:

- Pałaaaami!!! Wszystka pałaaaaami!! Cały statek pałaaaaami! Nu, wszystka pałamał, wszystkie handszpaki pałaaaamał. Da dźjabłaaaaa!! Biezabrazje!

„Ogień” pierwszego oficera udzielił się kapitanowi, ale wyłącznie w formie zaciekawienia. Żaden mięsień na twa­rzy mu nie drgnął, gdy spoglądał na zachłystującego się wrzaskiem pierwszego oficera.

„Pierwszy” zdążył już policzyć wszystkie połamane handszpaki. Wił się teraz i nadal ryczał:

- Wszystka pałamał! Wszystkie handszpaki pałamał!

Chciałem się wtrącić i powiedzieć, że jeszcze cztery zo­stały, ale wobec kapitana nie śmiałem. Naraz znów usły­szałem głos kapitana:

- Znaczy, panie Konstanty, znaczy co? Znaczy, za sil­ny?

A potem znów straszny, przeraźliwy ryk „pierwszego”:

- Nu, tak, za silny! Za silny! Wszystka łami! Wszyst­ka! Cały statek pałami! Cały statek!!!

I zwracając się już bezpośrednio do mnie, wrzasnął:

- Nu, won stąd! WOOOOON!!!...

Nigdy w życiu tak szybko nie uciekałem, jak w tamtej chwili. Nie zdawałem sobie zupełnie sprawy, którędy i jak znalazłem się w międzypokładzie, w pomieszczeniach ucz­niowskich.

Co teraz będzie? Pakować rzeczy? Opuścić statek? W momencie gdy marzenia się ziściły i gdy się na niego z ta­kim trudem dostałem...

Starsi uczniowie wpadli do międzypokładu. Pokładali się ze śmiechu. Nie chciałem nikogo o nic pytać, tylko ca­ły czas powtarzałem w myśli: Co robić? Co teraz będzie?

Nikt z oficerów się nie zjawił. Zaszyty w najciemniejszy kąt międzypokładu siedziałem na żaglach wyciągniętych z żagiclkoi i przygotowanych do reperacji. Przesiedziałem tak do kolacji.

Kolacji nie jadłem. Jedno było tylko ważne: spiszą mnie ze statku, czy nie spiszą?

Nikt do mnie nie przychodził, nikt nic nie mówił. Wie­czorem z trudem rozwiesiłem hamak. Pierwsza noc na ża­glowcu. Nie wiedziałem w ogóle, co robić. Czy się poło­żyć? Czy czekać sądnego dnia?

Znużony do ostateczności położyłem się w hamaku i le­żąc usiłowałem zebrać myśli. Ale nic nie pomagało. Wi­działem wciąż siebie opuszczającego statek, z workiem marynarskim na plecach. Ten wymarzony, cudny statek. Taki sam jak ten, na którym Orzeł Śnieżnych Wierchów rozpoczął swą służbę na morzu. A ja muszę jutro opuścić ten najpiękniejszy na świecie żaglowiec. Jutro! Jutro przyjdzie ta okropna chwila.

Miotany potworną rozpaczą, powtarzałem straszne dla mnie słowa kapitana:

- Znaczy, za silny! ZA SILNY... 

NAJ...

Długi świst bosmańskiej gwizdawki i głos ucznia pełnią­cego służbę bosmańską obwieściły poranną zbiórkę do robót. Ponieważ do tej chwili nikt mi nie przypomniał wczorajszej awantury z połamaniem handszpaków, po­szedłem na zbiórkę.

Rozdzielono roboty. Z drżeniem serca czekałem, co się stanie, gdy bosman dojdzie do mnie. Czy mnie „spiszą” ze statku? Czy dadzą robotę? Na domiar złego o kilka kroków od bosmana stał pierwszy oficer...

Tymczasem bosman zbliżył się do mnie i jak gdyby nigdy nic powiedział:

- Z afterpiku[1] balast wozić!

Radość zalała mi serce. Więc mnie nie wyrzucają? Więc zostaję na tym wspaniałym żaglowcu?! Z radości gotów byłem połamać nie tylko głupie handszpaki, ale i kolu­mny masztów.

Zaprowadzono mnie na dół. Przeszliśmy mroczną prowianturę, potem jeszcze dalej - na sam tył okrętu. Przechodziliśmy przez drzwi o wysokich metalowych progach. Były one żelazne, ze wszystkich stron zaopatrzone w sze­reg olbrzymich zakrętek z długimi rączkami. Każde takie drzwi można było zamknąć i zaśrubować. Po ich za­mknięciu poszczególne przedziały statku stawały się wo­doszczelne i w wypadku zderzenia nie przepuszczały wo­dy.

Praca moja polegać miała na przewożeniu balastu w postaci olbrzymich głazów, które leżały już przy otworze luku wiodącego do niższych czeluści statku. Musiałem je sam nakładać na olbrzymią taczkę zbitą z potwornych bali. Kto i kiedy mógł coś podobnego zbudować? Chyba Robinson Cruzoe i to w pośpiechu.

Przeciągniecie samej tylko taczki przez drzwi wodo­szczelne, dokładniej mówiąc - przez olbrzymi próg, wy­magało siły paru ludzi. Taczka naładowana kamieniami stanowiła ładunek dla konia. Kiedy to zobaczyłem, zro­zumiałem, dlaczego pierwszy oficer uśmiechnął się, gdy bosman wyznaczał mi tę właśnie robotę.

вернуться

1

Afterpik - tylna komora zderzeniowa, pomieszczenie znajdujące się w dolnej części kadłuba na rufie statku.