Выбрать главу

Kamienie balastowe należało przewieźć znad afterpiku pod rufowy luk międzypokładu, czyli przez jeden wysoki próg (po grubych deskach, uważając, by taczka nie spad­ła), przez całą prowianturę, drugi próg drzwi wodoszczel­nych, warsztat cieśli, trzeci próg i część międzypokładu. Po wysypaniu kamieni należało z pustą taczką znów wrócić na afterpik.

Po przewiezieniu trzeciej taczki pracowałem ubrany już tylko w trójkąt kąpielówek. Od czasu do czasu przybiegał któryś z uczniów popatrzeć na moją muskulaturę. Pić mi się chciało strasznie, ale bałem się odchodzić, by nie „podpaść” pierwszemu oficerowi. Pomyślałby może, że nie mogę dać sobie rady i uciekam od roboty. Postanowiłem wytrwać i za wszelką cenę utrzymać się na statku.

W tym czasie przyjechali z urlopu uczniowie, którzy mnie jeszcze nie widzieli. Domyśliłem się, że to oni, po­nieważ schodzili na dół - wystrojeni w wyjściowe mun­dury - i przyglądali mi się z zaciekawieniem.

Jeden z nich zatrzymał się dłużej. Podszedł bliżej, obej­rzał mnie bardzo uważnie, ale nic nie powiedział i od­szedł. Po jakimś kwadransie wrócił, akurat w momencie, gdy śpiewając na całe gardło piosenkę Mickiewiczowską: ,,W minach kruszec kując młotem...”, pchałem przed so­bą „robinsonowską” taczkę.

Nieznajomy uczeń wysunął do mnie rękę. Na dłoni le­żała pajda chleba o powierzchni czterech dużych dłoni, odkrojona z olbrzymiego półbochna wiejskiego. Biały, świeży chleb posmarowany był masłem, na tym leżała olbrzymia porcja gotowanej szynki. Nieznajomy podsu­wał pajdę coraz bliżej i coraz wyżej pod same oczy.

Wobec tego, że był to klasyczny ruch „bladej twarzy” ofiarującej przyjaźń „czerwonemu bratu”, bez wahania postawiłem taczkę i wziąłem w milczeniu podaną mi kromkę chleba.

Nieznajomy pilnie śledził moje ruchy. Zatopiłem zęby w chlebie. Wszystko było świeże, prosto z domu. Widząc obłok rozkoszy na mojej twarzy nieznajomy zdecydował, że może się przedstawić. Wyciągnął prawicę: - Włodzi­mierz Cybulski jestem!

Pragnienie dokuczało mi nie na żarty. Pot bez przerwy lał się ze mnie strumieniami. Taczkę zacząłem uważać już za swoją i pogodziłem się z myślą, że do śmierci będę wo­ził na niej kamienie.

Po zjedzeniu kromki chleba z masłem i z szynką wstą­piła we mnie otucha. Zacząłem rozglądać się po prowianturze. W jaki sposób stworzyć sobie lżejsze życie? Przecież muszą mieć tu coś do picia?

W środku prowiantury, tuż koło miejsca, przez które przepychałem swą taczkę, stały małe baryłki. Z literatury wiedziałem, że słodka woda jest na każdym statku skar­bem i przewozi się ją niekiedy w małych baryłkach. Zde­cydowałem się na otworzenie jednej. Poruszyłem nią - pluskało wewnątrz. Wziąłem z taczki głazik i puknąłem nim w beczułkę. Dno prysło. Polała się pachnąca, orzeź­wiająca woda. W beczułce były świeżo posolone ogórki, przeznaczone na szybkie spożycie. Wspaniałe!

Teraz mogłem już spokojnie pracować. Za każdym ra­zem gdy przejeżdżałem z moją taczką, wyciągałem z becz­ki jeden ogórek i delektowałem się jego świeżością i aro­matem.

Szybko minął czas do obiadu. W doskonałym nastroju zjadłem obiad i po godzinnej przerwie znów zabrałem się do taczki oraz... ogórków. W momencie gdy usłyszałem gwizdek i okrzyk: „Kończyć roboty!”, zjawił się prowiantowy - akurat w chwili kiedy odświeżałem się ogórkiem.

Prowiantowy skoczył do mnie jak pantera:

- Beczkę rozbiłeś!

- Myślałem, że woda. Bardzo mi się pić chciało.

Popatrzył na mnie, ociekającego potem. Zajrzał do beczki:

- Częstowałeś wszystkich ogórkami? - zapytał.

Oburzyłem się:

- Nie swoimi ogórkami? Za kogo pan mnie ma? Przykro mi bardzo, ale bałem się odejść od roboty, by nie wpaść w nowy konflikt z pierwszym oficerem. Byłem tak zmęczony i spragniony, że...

- Człowieku, ty sam to wszystko zjadłeś? – przerwał z najwyższym zdumieniem.

- Tych kilka ogórków? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

- Przecież zjadłeś sam pół beczki ogórków! Czegoś podobnego w życiu nie widziałem!

Wówczas ja spytałem:

- Panie, a ile kołdunów litewskich, takich solidnych zje pan na raz?

- No, z dwadzieścia kilka - odpowiedział.

- Widzi pan! A ja zjadam sto dwadzieścia kilka. Przeszło dwie kopy! To co mam robić?

Prowiantowy był z zawodu malarzem. Zakochany w żaglowcu - malował i malował. Prowiantura nie obcho­dziła go zbytnio. Najważniejsze jednak, że miał wyobraź­nię i mnie zrozumiał.

Handszpaki i ogórki w dwa dni ustaliły moją sławę.

* * *

Z książek Conrada Korzeniowskiego nauczyłem się wielu rzeczy o praktycznym zastosowaniu, ale jedna jego rada trafiła mi szczególnie do przekonania: „Jeśli chcesz spo­kojnie przejść przez życie, nie drażnij nigdy trzech osób: kobiety, kucharza i człowieka z nożem”.

Na „Lwowie” wszyscy chodzili z nożami. Każdy że­glarz musi mieć nóż. Na żaglowcu żeglarz bez noża nie istnieje.

Kobiet na żaglowcu nie było.

Kucharz był jeden. Pozyskałem jego sympatię jako cierpliwy słuchacz nie kończących się opowieści o wojnie rosyjsko-japońskiej z roku 1904, w której uczestniczył. Z opowiadań tych wynikało, że śmiało można mu było przypisać powiedzenie Wergiliusza i Zagłoby: Quorum pars magna fui[2].

Z tego „ogromnego” wkładu w wojnę rosyjsko-japońską pozostało mu przyzwyczajenie, zapożyczone od jeń­ców japońskich. Otóż jeńcy ci - zgodnie ze swym naro­dowym zwyczajem - gdy tylko była po temu okazja, ką­pali się w beczkach z gorącą wodą. Kucharz, naśladując Japończyków, grzał na płycie kuchennej słoną wodę i wlewał ją do olbrzymiej kadzi, olinowanej i zabezpieczo­nej przed wszelkimi przechyłami. W beczce tej siedział tak długo, aż mu woda nie wystygła i opowiadał o swych przygodach spod „czung-czung” i „ping-pong”.

вернуться

2

Quorum pars magna fui (łac.) - w czym miałem wielki udział.