Kucharz zostawiał mi zawsze coś niecoś do zjedzenia. Szczególnie wówczas, gdy było silniejsze kołysanie lub gdy czegoś za wiele zostało. Z reguły jadłem za wszystkich tych, którzy nie mieli apetytu w czasie sztormu. W kuchni często trafiało mi się pół miedniczki smażonych ryb, ryżu czy kaszy.
Wpadłem również w oko żaglomistrzowi. Któregoś dnia zabrał mnie z sobą na reje, by pokazać, jak się zabezpiecza szakle. Gdy trzeba było jedną szaklę wyjąć i wstawić inną, żaglomistrz kazał mi przynieść linoblok dla zwolnienia przyszaklowanej liny. Zaproponowałem, że linę naciągnę bez talii, a on niech tylko szybko zmieni szaklę. Żaglomistrz, pomimo iż znał historię połamanych handszpaków, nie chciał wierzyć, że tego dokonam. Rozparłem się nogami na percie, piersiami oparłem o reję i mając obie ręce'wolne - naciągnąłem linę. Żaglomistrz oniemiał z zachwytu. Odtąd zawsze do tej roboty zabierał mnie ze sobą.
Kolegom sprawiałem uciechę, gdy pozwalałem podczas rozbrajania statku ładować $obie na kark olbrzymi zwój grot- lub fokszota i halsu razem z blokami. Zazwyczaj nosiło to czterech ludzi.
Po pierwszym ćwiczeniu wiosłowania na szalupach, uwiązanych za statkiem, załogi łodzi wchodziły po szkentlu do góry na rufę. Tak się złożyło, że wchodziłem ostatni. Gdy zawisłem na szkentlu między wodą a rufą żaglowca, przypomniał nii się Orzeł Śnieżnych Wierchów i obrazek widziany w książce. Nie mogłem się powstrzymać od wyszeptania: „Jako ostatni wspiął się marynarz olbrzymiego wzrostu”.
Wkrótce potem, gdy w pierwszej mojej podróży na „Lwowie”' staliśmy w jednym z portów zagranicznych, przyjechała z wizytą miejscowa Polonia z ambasadorem polskim na czele. Goście w towarzystwie kapitana zwiedzali statek od dziobu do rufy. Gdy znaleźli się w międzypokładzie, kapitan kazał mnie zawołać. Ubrany w wyjściowy mundur zameldowałem się przepisowo.
Pokazując mnie towarzystwu złożonemu z bardzo wykwintnych pań i dystyngowanych panów, kapitan oświadczył:
- Znaczy, on u nas najwięcej je, najwięcej waży i, znaczy, najsilniejszy!
„Ach, .tak sprawy stoją!” - pomyślałem sobie. A ponieważ prawo rzymskie do tego czasu nie wywietrzało mi jeszcze z głowy i~każdą sytuację nauczyłem się ujmować automatycznie w piękną, lakoniczną łacinę, i tym razem zamknąłem w'myślach ocenę wypowiedzi kapitana sentencją: rebus sic stantibus.
W tym momencie przypomniał mi się występ w cyrku i tak zwana paradę allee atletów podczas prezentacji. Wspaniały Japończyk, Ona-O-Gitaro, z tej samej trupy, z której wybrałem kiedyś zawodnika do walki, robił zawsze wykrok prawą nogą, podnosił prawą rękę nad głowę, a potem wykonywał unik całego ciała do tyłu na wzniesionych stopach.
Na oczach prześwietnego towarzystwa z zawodową precyzją dokonałem identycznej cyrkowej „prezentacji'', trzy razy obracając się dookoła, by wszyscy mogli mnie obejrzeć i by nikogo nie obrazić.
Kapitan poczuł się tym jak gdyby zmuszony, by jeszcze raz powtórzyć z naciskiem:
- Znaczy, on u nas NAJwięcej je, NAJwięcej waży i, znaczy, NAJsilniejszy!
OMNE TRINUM PERFECTUM
Z trójpokrętnymi linami dowiązanymi do ciał wspinaliśmy się na trzy maszty szkolnego żaglowca, by zasnuć każdy na kształt nici pajęczej przez wszystkie przewidziane bloki i otwory. Stworzyliśmy w ten sposób misterną sieć od rej do pokładu. Prawie miesiąc już trwała ta nasza wspinaczka.
Kwiecień był wyjątkowo zimny. Przechodziły szkwały z drobnym śniegiem i kryształkami lodu, które gnane wiatrem wciskały się w każdą szparę w ubraniu. Uczepieni - jak pająki - na podniebnych wysokościach, szykując nasz „Lwów” do lotu na szlaki wielkich żaglowców, marzliśmy niekiedy do szpiku kości.
Co dzień do obsługi grubych płóciennych żagli przybywały setki metrów lin. Ci, którzy lubili liczyć, twierdzili, że gdyby ułożyć wszystkie liny używane na „Lwowie” jedna za drugą - miałyby razem szesnaście kilometrów długości.
Naszą jadalnię, sypialnię i bawialnię stanowił międzypokład. Pachniało tu smołą, konopiami i było przeraźliwie zimno. Gwizdek bosmański na pobudkę przyjmowaliśmy jako zapowiedź lodowatego tuszu, który otrzymywaliśmy natychmiast po opuszczeniu nagrzanych własnymi ciałami hamaków. Zwijaliśmy szybko hamaki i układaliśmy je na szafkach. Spuszczaliśmy podczepione pod sufitem stoły i ławki. Sypialnia zamieniała się w jadalnię.
Gnaliśmy do umywalni. W porcie było mnóstwo słodkiej wody. Goliliśmy się, myliśmy się. Wody nie oszczędzaliśmy, myjąc się na zapas. Wiedzieliśmy, że później w morzu starszy oficer nie da więcej niż wyliczony jeden litr na jedną osobę, na jeden dzień.
Jedynie mycie rąk było czczą pantomimą. Dłonie i palce mieliśmy zrogowaciałe, obramowania palców od pracy przy linach robiły się kwadratowe, w stwardniały naskórek wgryzała się smoła i nie było siły, żeby ją stamtąd usunąć. Była to ochrona, dzięki której po tygodniu pracy przy linach skóra rąk przestawała dotkliwie palić.
Tylko jeden kurs - pierwszy, najliczniejszy, liczący kilkunastu ludzi - przysłano ze Szkoły Morskiej w Tczewie dla przygotowania „Lwowa” do podróży. Reszta uczyła się jeszcze, zdawała egzaminy i miała zjawić się dopiero na gotowe, tuż przed rejsem.
Rozpoczęliśmy pracę od postawienia górnych części masztów, które na zimę spuszczono wraz z górnymi rejami. Z magazynu wydobyliśmy wszystkie ruchome części takielunku, składające się z lin i łańcuchów. Z żagielkoi wyciągaliśmy żagle. Należało usunąć ślady zimowej konserwacji z takielunku, ustawić go, umocować, częściowo pomalować, zabezpieczyć. Trzeba było pracować bez względu na pogodę, tak przy tym rozkładając robotę, by na przykład malować wtedy, gdy jest bezwietrznie i gdy deszcz nie pada.
Każdego wieczora, po skończonej pracy, pęcznieliśmy z dumy widząc, ile już dokonaliśmy i ,,czego to my nie umiemy”. Myśl, że szykujemy skrzydła, na których polecimy z wiatrem na Atlantyk, ogrzewała nas, ale nikt się z nią nigdy nie zdradził.
Przyszedł maj. Pogoda w niczym go nie przypominała. Zimne szkwały ze śniegiem lub krupą były takie same jak w kwietniu.