- Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje!
NIEDZIELA
Przez całą sobotę szykowaliśmy się do niedzieli w morzu. Od sobotniego ranka zaczynało się na „Lwowie” mycie i czyszczenie wszystkiego, co tylko można było oczyścić strasznym płynem „Sudżi-Mudżi”. Jego skład chemiczny pozostał na zawsze tajemnicą żaglomistrza „Waju”.
W każdej marynarce istnieje taki płyn. Posiada tylko odmienną nazwę, a przepis na jego wykonanie zależy od wyobraźni tego, kto go sporządza. W skład tego płynu wchodzi na ogół wszystko, co czyści i „wybiera” z pokładu plamy po smole, smarach i farbie. Ponieważ płyn „żre” i drewno - należy go szybko wyskrobać, szorując pokład cegłą i piaskiem.
W sobotę czyściło się wszystko, co istniało na statku, do szafek osobistych włącznie. Mosiądz okrętowy i miedź w postaci głowic pokryw kompasu, dzwonu okrętowego i krat chroniących szyby w pokładzie nad kajutkompanią - musiały świecić jak samo słońce.
W sobotę nie było nawet ćwiczeń z astronawigacji, nie odmierzaliśmy wysokości słońca i - jeśli był - księżyca, nie obliczaliśmy pozycji astronomicznej... Reperowaliśmy garderobę i cerowaliśmy skarpetki, a te wachty, które miały służbę, szorowały międzypokład, stoły i ławki. Na niedzielę wszystko, co istniało na statku, musiało być doprowadzone do ideału. „Ideał” ten oglądany był własnymi oczami kapitana od godziny dziesiątej do jedenastej przed południem.
Już w sobotę wieczór, po umyciu się, nakładaliśmy wyprane, wyreperowane i wymaglowane drelichy. Po kolacji w międzypokładzie, zmienionym w bawialnię, odbywały się niekiedy popisy akrobatyczno-gimnastyczne albo koncerty orkiestry uczniowskiej, rozpoczynającej swój program wspaniałym marszem „Salem alejkum”.
W niedzielę nie było robót, ale mogły być zarządzone ćwiczenia i alarmy, takie jak „pożar” czy „człowiek za burtą”. Niekiedy organizowaliśmy zawody atletyczne. Jeśli było zbyt zimno na pokładzie, to po niedzielnym śniadaniu, w oczekiwaniu na inspekcję, którą przeprowadzał kapitan w asyście starszego oficera i lekarza okrętowego, słuchaliśmy w międzypokładzie opowiadań kolegów. Z opowiadań tych znaliśmy dokładnie rodzinę każdego, wszystkich jego krewnych i wszystkie ich wesołe przygody. Żadnych dramatów!
Dużym powodzeniem cieszyły się opowiadania jednego z kolegów, który z powodu „sarmackiego” nosa przypominał nam rycerza z „Potopu” - Charłampa. Nic w sobie więcej z niego nie miał, ale nos wystarczał za wszystko.
„Charłamp” miał szwagra, lekarza-podpułkownika. Podpułkownik natomiast miał ordynansa. Kosma - tak się nazywał ordynans - wychowywał się na bagnach Polesia i niczego poza najbliższą rodziną i rodzinną chatą nie widział. Nie udało się nikomu zrobić z niego żołnierza, wobec czego odbywał służbę wojskową jako ordynans. Podpułkownika słuchał ślepo.
Zdarzyło się raz, że podpułkownik kazał mu szybko iść po dorożkę. Kosma jak poszedł, tak zginął. Minęła godzina, a Kośmy jak nie ma, tak nie ma. Nagle przyszła komuś do głowy myśl, by wyjrzeć przez okno. Zobaczyli na dróżce, wiodącej przez ogród od domu do bramki, chodzącego szybko Kosmę. Zapytany: co robi? - odpowiedział, że przecież pan pułkownik kazał mu szybko chodzić po „dorożce”.
Innym razem siostrze Charłampa zginął pamiątkowy pierścionek. Tydzień już trwała z tego powodu żałoba w domu, bo był po babce i w dodatku - z kamieniami. Nikt nie wiedział, gdzie by pierścionek mógł się zawieruszyć. Po tygodniu ktoś od niechcenia spytał ordynansa, czy nie widział pierścionka? Kosma pokręcił głową, nie rozumiejąc o co chodzi. Gdy pokazano mu palcem na obrączkę, rozjaśnił się i powiedział kiwając głową: - Kolco! - A potem, patrząc na wszystkich, jakby byli niespełna rozumu, wzruszył ramionami i oświadczył:
- Przecież koko leży tam, gdzie go pani pułkowniko wa położyła!
- Gdzie???
- W rogu pod łóżkiem!
Zgodnie z rozkazem podpułkownika Kosma wszystko omiatał i sprzątał, ale nigdy nic z miejsca - za żadne skarby - nie przeniósł i nie przestawił. Podpułkownik zabronił przecież ruszać. To „kolco” pod łóżkiem co dzień obmiatał, ale nie ruszał...
Ostatnio zdarzyły się nowe kłopoty z Kosma. Podpułkownika przeniesiono na zastępcę komendanta szpitala garnizonowego do miasteczka na południu Polski. Pojechał razem z Kosma. Na razie tylko we dwójkę, by wszystko urządzić i przygotować.
Podpułkownik, po rozlokowaniu się w przydzielonym mu mieszkaniu, poszedł zameldować się do pułkownika, komendanta szpitala. Ten przyjął swego zastępcę bardzo serdecznie i zatrzymał go na obiad.
Następnego dnia szwagier Charłampa poczuł się przeziębiony i postanowił przeczekać chorobę w łóżku. Kosma miał jadać w kuchni personelu szpitalnego, podpułkownik na razie w kasynie. Dał więc Kosmie dwa złote i polecił przynieść obiad z kasyna. Kosma przyniósł obiad. Zdumiał się podpułkownik widząc tak wspaniałe potrawy.
- Ile żeś zapłacił za ten obiad? - spytał Kosmę.
- Prawdę mówiąc, to nic nie zapłaciłem - odpowiedział ordynans.
- Skądżeś przyniósł ten obiad? - badał go podpułkownik.
- A stamtąd, gdzie pan pułkownik wczoraj jadł!
I dodał, że ta pani, co dawała obiad, śmiała się bardzo, gdy poprosił o obiad dla pułkownika, a jeszcze bardziej, gdy jej zapłacił te dwa złote, które pan pułkownik dał. Oddała mu pieniądze i powiedziała, żeby nic panu pułkownikowi nie mówił.
Podpułkownik słysząc to siadł na łóżku. Dał dwanaście złotych Kosmie i kazał mu pójść do kwiaciarni, kupić za te pieniądze doniczkę z kwiatami i zanieść tam, skąd przyniósł obiad. - Tylko szybko! - dodał. Kosma poszedł i Kosma wrócił.
- Kupiłeś?! Zaniosłeś?! - pytał zaniepokojony podpułkownik.
- Tak jest, panie pułkowniku! - zameldował służbiście Kosma. - Ale ta pani chciała nas oszukać, panie pułkowniku. Jak ja jej dałem kwiaty, to ona mi oddała tylko dwa złote. Więc ja jej powiedziałem, że nam się należy od niej jeszcze dziesięć złotych. Ta pani śmiała się jeszcze bardziej, ale oddała wszystkie pieniądze. O, tutaj przyniosłem!