Teraz podpułkownik wyskoczył z łóżka, od razu na równe nogi. Nałożył najprzedniejszy mundur, przypasał pałasz i szybko pobiegł do cukierni, gdzie kupił największe, jakie tylko można było dostać pudło wedlowskich czekoladek. Za chwilę uroczyście wkraczał do domu dowódcy szpitala. W salonie siedzieli jeszcze goście i pili czarną kawę po obiedzie. Na widok olbrzymiego pudła czekoladek w rękach podpułkownika wszyscy obecni zapytali zgodnym chórem: - Panie pułkowniku, ile trzeba panu zwrócić za czekoladki?!
Donośny gwizdek bosmański przerywa opowiadania: inspekcja! Głośny rozkaz obwieszcza: - Szafki do przeglądu!
Biegniemy wszyscy do szafek. Ustawione są pośrodku, przez całą długość międzypokładu. Każda szafka składa się z trzech części: w górnej stoją „na baczność” wyczyszczone kubki, a obok nich - nóż, widelec, łyżka oraz łyżeczka; z lewej strony szafki leży na wysłanych czystym papierem półeczkach bielizna własna i pościelowa; z prawej wiszą na ramiączkach: mundurowa kurtka - bosmanka, bluza, nieprzemakalna kurtka i spodnie oraz „siudwestka”; pod nimi stoją wyczyszczone buty robocze, wyjściowe i nieprzemakalne.
Z obu stron, przy burtach, przymocowane są niskie szafki, które służą jednocześnie za siedzenia. W nich znajduje się brudna bielizna. Żaden przedmiot w którejkolwiek z szafek nie może być rzucony niedbale. Każda rzecz musi być starannie ułożona na właściwym miejscu.
Kapitan z marmurową twarzą i w nieskazitelnie zaprasowanym mundurze zbliża się kolejno do każdej szafki. Obok niego postępuje starszy oficer w „słabiej” zaprasowanym mundurze oraz lekarz okrętowy, którego dziś nic nie obchodzi poza jego chorobą morską. Widać, że cierpi na nią bardzo. Jest to pierwsza podróż doktora.
W szafkach z zasady zawsze wszystko jest w porządku. Gorzej na ogół po paru miesiącach pobytu w morzu wypada przegląd bielizny pościelowej, kiedy kapitan sprawdza hamaki. Każdy hamak musi być rozwiązany i ułożony na podłodze, a prześcieradła i poduszka ustawione „na baczność”.
Inspekcja mijała spokojnie. Nagle, w wolnej przestrzeni pomiędzy szafkami, uderzył wszystkich widok olbrzymiej walizy wtłoczonej między cztery stojaki żelazne, podtrzymujące pokładniki. Waliza w żadnym wypadku nie miała prawa się tutaj znaleźć. Dopuszczalna była malutka walizeczka, w przedziale na buty. Ale taka olbrzymia waliza powinna być oddana na przechowanie do magazynu.
Mocno zdumiał się na jej widok starszy oficer. Zdumiał się nawet kapitan. Tylko w doktorze walizka nie wzbudziła najmniejszego zainteresowania. My wszyscy byliśmy zdumieni nie mniej niż starszy oficer: w jaki sposób nie dostrzegliśmy jej przed inspekcją?
Znalezienie walizy w międzypokładzie podczas inspekcji było dla starszego oficera wspaniałą okazją do ukarania nas przez wyznaczenie dodatkowych robót. Nigdy nie miał dostatecznej liczby ludzi do wykonania zaplanowanych prac. Dodatkowe roboty wyznaczał nie z tego powodu, by chciał nas karać, lecz aby mieć ludzi do pracy. Jest to chyba specjalna „choroba” wszystkich starszych oficerów na wszystkich statkach.
Ponieważ jednak inspekcję przeprowadzał kapitan, starszy oficer musiał milczeć. Kapitan przez przepisowo zaciśnięte zęby zapytał:
- Znaczy, CZYJA to waliza?
W następnej chwili na trzy kroki przed kapitanem wyprężył się granatowy drelich mechanika. „Lwów” posiadał dwa pomocnicze motory i obsługę do nich w postaci dwóch stałych motorzystów oraz, sześciu uczniów wydziału mechanicznego naszej Szkoły Morskiej w Tczewie. W drelichu znajdowało się ciało ucznia wydziału mechanicznego o soczystych, wiśniowych wargach i twarzy Ludwika Szesnastego. Był przerażony do ostatnich granic.
- To moja waliza, panie kapitanie - wyszeptał z trudem.
- Znaczy, dlaczego ona... - kapitan szukał w myśli odpowiedniego terminu dla określenia przyczyn, z powodu których waliza znalazła się w międzypokładzie, ale na widok wykrzywionej przerażeniem twarzy ucznia wyszło z tego zupełnie inne pytanie:
- Znaczy, dlaczego ona taka duża?
Przerażenie mechanika w granatowym drelichu wzrosło do granic paniki. Chwytając powietrze ustami jak ryba wyrzucona na brzeg, odpowiedział:
- Ja nie wiem, panie kapitanie. Na fabryce taką zrobili...
Teraz szczęka kapitana cofnęła się do szyi, przez co twarz przybrała wyraz pogodny. Kapitan zaczai nowe zdanie:
- Znaczy... - ale z trudem utrzymujące się w orbitach oczy ucznia oraz otwarte z przerażenia usta przypomniały mu może Ludwika Szesnastego i gilotynę, bo nie dokończył rozpoczętego zdania i przeszedł do inspekcji następnej szafki.
GUARNERI
Na razie mamy ładunek do Londynu: podkłady kolejowe - krótkie, grube kloce. Załadowane są nimi wszystkie ładownie oraz większa część naszego mieszkania, to jest międzypokładu. Z podkładów mamy nawet „posadzkę” w zamieszkałej części międzypokładu. Żyjemy w drewnie i na drewnie, ciesząc się, że zarabiamy na siebie. To znaczy „Lwów” musi zapracować na swoje podróże, na liny, płótno żaglowe, materiały konserwacyjne. Za swoje utrzymanie - płacimy sami. Nikt się nie spieszy z utrzymywaniem statku romantyków oraz finansowaniem ich podróży.
Z chwilą wejścia uczniów tczewskiej Szkoły Morskiej na pokład „Lwowa” ktoś nazwał tę cząstkę społeczeństwa, która się znalazła na morzu - „narodem”. I tak już pozostało, pomimo, że nie miało to nic wspólnego ze słowem le monde[3], jakim określali siebie marynarze na dużych żaglowcach francuskich.
NARÓD na „Lwowie” reprezentował wszystkie stany. Można to było zaobserwować szczególnie w morzu, na nocnych wachtach oraz przy robocie, kiedy to nakładaliśmy najstarsze ubrania cywilne, jakie tylko dały się nosić. Nie mając jeszcze „historycznych” marynarskich ubrań do zdarcia, donaszaliśmy te z lądu.
Nie bardzo wiedzieliśmy, jak muszą się zachowywać prawdziwi, „prości” marynarze na żaglowcu. U większości przeważał pogląd, że należy kląć, im dosadniej – tym lepiej. Mimo to nasz „naród” na „Lwowie” można było śmiało scharakteryzować powiedzeniem Mickiewicza:
Nasz naród jak lawa,
Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa,
Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi;
Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi.