– Chodzi mi o to, że to normalne, że bardziej lubisz Marię niż jego – powiedział wreszcie.
– Ale Luca ma rację – rzekła Paola, spoglądając na męża. – To jest stare krówsko.
– A ja myślałem, że ją lubisz!
– Lubię ją, to nie ma nic do rzeczy. A starym krówskiem stała się przez niego. Przecież to z zawodu dentystka. On nigdy nie chciał, żeby pracowała. Kiedy urodził się Paolo, Luca powiedział, że utrzyma całą rodzinę z tych swoich klubów.
– No to co? – przerwał jej Brunetti. – Jaka jest w tym jego wina, że ona stała się starym krówskiem?
Już kiedy to mówił, zdał sobie sprawę, jak obraźliwy i absurdalny jest ten epitet.
– Taka, że Luca wyniósł się do Jesolo, żeby mu było łatwiej pilnować interesów. I że ona poszła za nim.
W głosie Paoli zabrzmiało znajome rozdrażnienie.
– Nikt nie przystawiał jej pistoletu do skroni, Paola.
– Oczywiście, że nikt nie przystawiał jej pistoletu do skroni. Nikt nie musiał. Była zakochana. – Widząc spojrzenie męża, poprawiła się: – No dobrze, byli zakochani. Więc ona zamienia Wenecję na Jesolo, banalny letni kurort, i staje się gospodynią domową i matką.
– To nie są obraźliwe określenia, Paola.
Paola rzuciła mu gniewne spojrzenie, ale głos miała nadal spokojny.
– Wiem, że nie są obraźliwe. Nie chciałam, żeby tak zabrzmiały. Ale ona zrezygnowała z zawodu, który lubiła i w którym była bardzo dobra, i pojechała donikąd, żeby zajmować się dwojgiem dzieci i mężem, który za dużo pił, za dużo palił i jeszcze zdradzał ją na prawo i lewo.
Brunetti nie chciał dolewać oliwy do ognia, milczał więc i czekał.
– No i teraz, po ponad dwudziestu latach takiego życia, wreszcie zmieniła się w stare krówsko. Jest gruba i nudna i rozmawia wyłącznie o dzieciach i o gotowaniu. Ile czasu minęło od tej kolacji u nich? Dwa lata? Pamiętasz to jej nadskakiwanie, praktycznie wmuszała w nas jedzenie. I te stosy zdjęć jej dwójki w końcu zupełnie zwykłych dzieci.
Był to męczący wieczór dla wszystkich z wyjątkiem może, rzecz dziwna, samej Marii, która w ogóle nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest taka nudna.
– Czy to początek kłótni? – spytał Brunetti z dziecięcą szczerością.
Paola rozparła się na kanapie i roześmiała się.
– Nie, skąd! Z tego, co o niej powiedziałam, wynika pewnie, że jej w sumie nie lubię i że czuję się w związku z tym winna. – Nie doczekawszy się żadnej reakcji na to wyznanie, ciągnęła: – Mogła zrobić tyle rzeczy, a wybrała bezczynność. Nie chciała wziąć pomocy do dzieci, dzięki czemu mogłaby pracować przynajmniej na pół etatu w gabinecie innego lekarza; pozwoliła, aby wygasło jej członkostwo w zrzeszeniu dentystów. Stopniowo straciła zainteresowanie dla wszystkiego, co nie miało związku z jej dwójką chłopców. Wreszcie się roztyła.
Brunetti poczekał chwilę i dopiero kiedy był pewien, że Paola skończyła, powiedział:
– Nie wiem, jak się do tego odniesiesz, ale to, co przed chwilą powiedziałaś, to jest słowo w słowo argumentacja niewiernych mężów.
– Która ma usprawiedliwić niewierność?
– Tak.
– Wcale mnie to nie dziwi – rzekła Paola obojętnie, tak jakby temat rozmowy nie miał z nimi nic wspólnego. Ponieważ wyglądało, że nie zamierzała już powiedzieć nic więcej, Brunetti zachęcił ją wyczekującym:
– No i?
– I nic. Życie postawiło ją przed różnymi wyborami, a ona wybrała tak, jak wybrała. Ja uważam, że przegrała w momencie, kiedy zdecydowała się opuścić Wenecję, ale, jak mówisz, nikt nie przystawiał jej pistoletu do skroni.
– W każdym razie, jak o niej pomyślę, robi mi się bardzo przykro – powiedział Brunetti. – I jak o nim pomyślę, też.
– Mnie tak samo – odrzekła Paola, przymykając oczy. Po długiej chwili milczenia spytała: – Czy jesteś zadowolony, że nie zrezygnowałam z pracy?
Brunetti udał, że się zastanawia.
– Niespecjalnie – odrzekł po chwili. – Głównie cieszy mnie to, że się nie roztyłaś.
Rozdział 11
Następnego dnia Patta nie pojawił się w komendzie, zadzwonił tylko do signoriny Elettry i potwierdzając fakt już wówczas oczywisty, powiedział, że go nie będzie. Signorina Elettra nie zadawała mu żadnych pytań, natomiast zadzwoniła do Brunettiego i oznajmiła, że questore jest na urlopie w Irlandii i że pod nieobecność Patty on przejmuje jego obowiązki.
O dziewiątej zadzwonił Vianello z wiadomością, że już był w mieszkaniu Rossiego. Poza rachunkami i pokwitowaniami nie znalazł nic. Aha, przy telefonie leżał notes z adresami i teraz właśnie Pucetti dzwoni kolejno pod każdy numer. Jak dotąd jedynym znalezionym krewnym jest jakiś wuj w Vicenzy, który został już powiadomiony przez szpital i zajmuje się przygotowaniami do pogrzebu.
Chwilę potem zadzwonił Bocchese z laboratorium, oznajmiając Brunettiemu, że wysyła do niego policjanta z portfelem Rossiego.
– Jest na nim coś ciekawego?
– Nie, tylko jego własne odciski palców i parę odcisków tego młodzika, który go znalazł.
– Młodzika? – spytał Brunetti z nadzieją, że może pojawił się jakiś nowy świadek.
– Tego policjanta. Nie wiem, jak on się nazywa. Dla mnie oni wszyscy to dzieci.
– Franchi.
– Niech będzie Franchi – odrzekł obojętnie Bocchese. – Mam tutaj jego odciski i one zgadzają się z tymi na portfelu.
– Coś jeszcze?
– Nie. Nie przeglądałem zawartości, zdjąłem tylko odciski palców.
W drzwiach pojawił się policjant od Bocchesego, jeden z tych nowych, do których Brunetti nie za bardzo umiał zwracać się po imieniu. Na znak Brunettiego podszedł i położył na biurku portfel w plastikowej torebce.
Brunetti przytrzymał słuchawkę ramieniem i podniósł torebkę. Otwierając ją, spytał Bocchesego:
– Czy znalazłeś jakieś odciski w środku?
– Powiedziałem już, że to są wszystkie odciski palców – oznajmił technik i się rozłączył.
Brunetti odłożył słuchawkę. Któryś z pułkowników żandarmerii powiedział kiedyś, że Bocchese jest tak dobrym fachowcem, iż znalazłby odciski palców nawet maziowatej duszy policjanta. To jasne, że kogoś takiego trzeba traktować bardziej wyrozumiale niż innych pracowników komendy. Popędliwy charakter i gburowatość Bocchesego przestawały się liczyć wobec niezwykłej skuteczności jego pracy, której rezultaty nieraz powściągały zapędy sceptycznych i zawziętych adwokatów.
Brunetti wytrząsnął portfel z plastikowej torebki na biurko. Był wygięty od noszenia przez lata w tej samej kieszeni na biodrze, brązowa skóra popękała, a przetarte brzegi zaczęły się pruć. W boczne kieszonki wetknięte były cztery plastikowe karty: Visa, Standa, legitymacja z Ufficio Catasto i uprawniająca do zniżek w transporcie miejskim Carta Veneziana. Brunetti wyciągnął wszystkie. Fotografie na dwóch ostatnich były zrobione techniką holograficzną i twarz widziało się, tylko jeśli światło padało pod odpowiednim kątem, ale zdjęcia bez wątpienia przedstawiały Rossiego.
Z prawej strony znajdowała się mała portmonetka, zamykana na miedziany zameczek. Brunetti otworzył ją i wysypał drobne. Kilka nowych tysiąclirówek, kilka pięćsetek i trzy będące obecnie w obiegu stulirówki, każda inna. Co to za idiotyzm, trzy rodzaje monet o tym samym nominale, pomyślał Brunetti. Ciekawe, czy tylko jego to denerwowało?
Potem wyjął z portfela banknoty. Ułożone były według nominałów od najwyższych do najniższych. Policzył je: sto osiemdziesiąt siedem tysięcy lirów.
Rozchylił portfel, żeby zobaczyć, czy coś nie uszło jego uwagi, ale przegródka była pusta. Wsunął palce w boczny otwór. Parę biletów na vaporetto, rachunek z baru na trzy tysiące trzysta lirów i kilka znaczków po osiemset. Z drugiej strony znalazł jeszcze jeden rachunek z baru, na którego odwrocie zanotowano numer telefonu. Ponieważ nie zaczynał się ani na 52, ani na 27, ani na 72, Brunetti wywnioskował, że nie jest to numer wenecki. Poza tym w portfelu nie było już nic. Żadnych wizytówek, żadnej wskazówki od zmarłego, kogo zawiadomić w razie wypadku. Zresztą czy ktoś kiedyś znalazł taką informację w portfelu człowieka zamordowanego z premedytacją?