Dziś łódź prowadził inny pilot, Pertile. Antipatico, pomyślał o nim Brunetti, wskakując na pokład z Vianellem i dwoma pracownikami laboratorium, z których jeden odwiązał cumę. Łódź popłynęła w kierunku bacino, po czym gwałtownie skręciła w Canale Arsenale. Pertile włączył syrenę, rozpędził się i mknąc przez martwe wody kanału, przeleciał niebezpiecznie blisko dziobu tramwaju wodnego numer pięćdziesiąt dwa, ruszającego właśnie z przystanku Tana.
– Pertile, to nie żaden alarm przeciwlotniczy! – zdenerwował się Brunetti.
Pilot odwrócił się i spoglądając na mężczyzn na pokładzie, zdjął dłoń z kierownicy. Wycie syreny ustało. Brunetti miał wrażenie, że łódź płynie teraz jeszcze prędzej, ale powstrzymał się od dalszych uwag. Za Arsenale Pertile skręcił ostro w lewo, minął przystanki Ospedale Civile, Fondamenta Nuove, La Madonna dell’Orto i San Alvise i wpłynął w Canale di Cannaregio. Po chwili zobaczyli policjanta, który stał na brzegu i machał do nich ręką.
Vianello rzucił mu cumę, którą policjant przywiązał do żelaznej obręczy. Zauważywszy Brunettiego, zasalutował i wyciągnął rękę, żeby pomóc mu wyjść z łodzi.
– Gdzie to jest? – spytał Brunetti, jak tylko stanął na lądzie.
– W tej calle, panie komisarzu. – Policjant wskazał ręką wąską uliczkę, biegnącą w głąb Cannaregio.
Vianello poprosił Pertilego, żeby na nich zaczekał. Brunetti z młodym policjantem poszli przodem, za nimi gęsiego podążyli pozostali mężczyźni.
Nie musieli iść daleko; bez trudu znaleźli dom, o który chodziło. Jakieś dwadzieścia metrów dalej, pod bramą, w której stał umundurowany policjant z założonymi na piersi rękami, zebrała się już mała grupka ludzi.
Gdy się zbliżali, z grupki wystąpił mężczyzna i gapiąc się na nich, stanął w wyczekującej pozie, z rękami na biodrach. Był wysoki i chudy, i miał największy pijacki nos, jaki Brunetti kiedykolwiek widział: rozpłomieniony, obrzmiały, krostowaty, na czubku prawie siny. Od razu pomyślał o tym holenderskim średniowiecznym obrazie – zaraz, jak to on się nazywał, Chrystus niosący krzyż? – na którym roiło się od wykrzywionych twarzy, wróżących tym, co znaleźli się w ich pobliżu, tylko cierpienie i zło.
– Czy to on go znalazł? – spytał cicho młodego policjanta.
– Tak, panie komisarzu. On mieszka na parterze.
Podeszli do mężczyzny, który wetknąwszy ręce w kieszenie, zaczął kiwać się w tył i w przód, jakby zniecierpliwiony, że policja odrywa go od pilnej pracy.
– Dzień dobry panu. Czy to pan nas zawiadomił? – spytał Brunetti, stając tuż przed nim.
– Tak, ja. Dziwi mnie zresztą, że przyjechaliście tak prędko – odezwał się mężczyzna głosem pełnym pretensji i wrogości. Jego oddech czuć było alkoholem i kawą.
– To pan zajmuje mieszkanie piętro niżej? – spytał Brunetti spokojnie.
– Tak, mieszkam tu od siedmiu lat i jeśli ten dupek właściciel myśli, że mnie stąd wyrzuci, dając mi nakaz eksmisji, to mu powiem, gdzie go sobie może wsadzić!
Mężczyzna mówił z akcentem z Giudekki i jak wielu pochodzących z tej wyspy wyrażał się dosadnie.
– Jak długo mieszkał tu zmarły?
– W każdym razie już tu nie mieszka – rzekł mężczyzna i zaniósł się śmiechem, który przeszedł w kaszel.
– Jak długo tu mieszkał? – powtórzył Brunetti.
Lokator z parteru wyprostował się i przyjrzał dokładniej Brunettiemu. Komisarz z kolei przypatrywał się białym plackom łuszczącej się skóry na jego czerwonej twarzy i oczom zdradzającym żółtaczkę.
– Parę miesięcy. Musi pan spytać właściciela. Ja tyle co widziałem go parę razy na schodach – odrzekł mężczyzna.
– Czy ktoś go odwiedzał?
– Nie mam pojęcia. Nie wtykam nosa w cudze sprawy, zwłaszcza studentów. Pieprzone mądrale, myślą, że wszystkie rozumy zjedli. – W głosie mężczyzny brzmiała zawziętość.
– On był przemądrzały? – spytał Brunetti.
Mężczyzna zamilkł. Nie był przyzwyczajony do uzasadniania swoich opinii. Po dłuższej chwili odrzekł:
– Nie, nie wiem. Mówiłem już, że widziałem go tylko kilka razy.
– Proszę podać swoje nazwisko sierżantowi – rzekł Brunetti, wskazując ręką młodego policjanta i kierując się ku domowi. Stojący przy drzwiach oficer zasalutował.
– Miał na imię Marco – dobiegł Brunettiego głos lokatora z parteru.
Brunetti poprosił Vianella, żeby spróbował dowiedzieć się czegoś od innych sąsiadów. Kiedy Vianello odszedł, policjant przy drzwiach odsunął się, wskazując komisarzowi drogę na pierwsze piętro.
Brunetti popatrzył na wąskie, ciemne schody. Mimo że dyżurujący policjant zapalił światło, ledwie było cokolwiek widać. Słaba żarówka jakby nie chciała oświetlać ogólnego zaniedbania i brudu. Odpadające od ścian kawałki tynku i farby zgarnięto nogą pod ścianę wraz z rozmaitymi innymi śmieciami. Wszędzie walały się niedopałki.
Brunetti wbiegł po schodach. Już na półpiętrze poczuł ten straszny odór. Lepka, gęsta, przenikająca wszystko woń rozkładu i zgnilizny, nasilająca się z każdym stopniem. Zbliżając się do celu, Brunetti przeżył straszliwe chwile, wyobrażając sobie oblepiającą go lawinę cząsteczek, przywierających do ubrania, wpadających do nosa i gardła i brutalnie przypominających o ludzkiej śmiertelności.
Przy drzwiach mieszkania stał jeszcze jeden młody policjant. W słabym świetle wyglądał bardzo blado. Brunetti żałował, że drzwi są zamknięte, ponieważ to oznaczało, że jak się je otworzy, smród będzie jeszcze większy. Policjant zasalutował i szybko odsunął się o kilka kroków.
– Możecie zejść na dół – powiedział Brunetti, zdając sobie sprawę, że młody człowiek stoi tu co najmniej od godziny. – Wyjdźcie się przewietrzyć.
– Dziękuję, panie komisarzu – policjant zasalutował po raz wtóry, szybkim krokiem wyminął Brunettiego i zbiegł ze schodów.
Słysząc na schodach zbliżającą się ekipę kryminalistyczną obładowaną sprzętem, Brunetti wstrzymał oddech i sięgnął do klamki. Już ją naciskał, kiedy usłyszał, jak jeden z techników woła:
– Commissario, niech pan najpierw włoży to! Odwrócił się i zobaczył, że mężczyzna rozdziera plastikowe opakowanie z maskami chirurgicznymi. Tym razem żaden z nich nie przejął się ostrym zapachem chemikaliów, którymi były przesiąknięte.
Brunetti otworzył drzwi. Mimo że wszystkie okna w mieszkaniu były otwarte, zapewne przez policję, straszliwy odór zaatakował ich nosy i usta, przebijając się przez woń środków odkażających.
Komisarz na moment zesztywniał, przemógł się jednak i przekroczył próg. Było to zwykłe studenckie mieszkanie. Brunettiemu przypomniała się własna młodość. Zniszczona kanapa przykryta jakąś kolorową indyjską płachtą założoną za oparcie i starannie podwiniętą pod siedzenia tak, żeby udawać tapicerkę, długi stół pod ścianą, zawalony książkami i zeszytami, kawałek spleśniałej pomarańczy, ubrania rzucone byłe jak na jednym krześle, na drugim – znów książki.
Młody człowiek leżał na wznak na podłodze kuchni, z lewą ręką nad głową. Zabójcza igła wciąż jeszcze sterczała z żyły, tuż nad łokciem. Prawa ręka dotykała głowy, zgięta w charakterystycznym, znajomym Brunettiemu geście – jego syn robił tak za każdym razem, kiedy zauważył, że się pomylił czy wygłupił. Jak można było się spodziewać, na stole leżały łyżeczka, świeca i maleńka plastikowa saszetka, zawierająca to coś, co go zabiło. Brunetti odwrócił oczy. Otwarte okno wychodziło wprost na okno innego domu, o zamkniętych szczelnie okiennicach. Do kuchni wszedł jeden z techników.