– To wszystko, comandante.
Brunetti opuścił gabinet szefa. Serce biło mu tak mocno, że musiał oprzeć się o ścianę, aby ochłonąć. Jak to dobrze, że nie ma signoriny Elettry, pomyślał. Postał tak chwilę, czekając, aż jego oddech się uspokoi, po czym wrócił do swego pokoju.
Wiedział, co w tej sytuacji powinien zrobić – rutynowe zajęcia spowodują, że wściekłość na Pattę minie. Zaczął więc przekładać papiery na biurku, aż natrafił na numer, który znalazł w portfelu Rossiego. Zadzwonił do Ferrary. Tym razem ktoś odebrał już po trzecim sygnale.
– Gavini i Cappelli – odezwał się kobiecy głos.
– Dzień dobry, signora. Mówi komisarz Guido Brunetti z policji weneckiej.
– Chwileczkę – rzekła kobieta, jakby spodziewała się jego telefonu. – Łączę.
Po chwili słuchawkę podniósł jakiś mężczyzna.
– Gavini. Bardzo się cieszę, że ktoś w końcu odpowiedział na nasz telefon. Mam nadzieję, że dowiem się czegoś od pana.
Głos był głęboki i melodyjny i przebijała w nim niecierpliwość, żeby usłyszeć wyjaśnienia, jakiekolwiek by one były. Zaskoczony Brunetti nie wiedział, jak zareagować.
– Obawiam się, że jest pan w korzystniejszym położeniu niż ja, signor Gavini – powiedział w końcu. – Gdyż ja nic nie wiem o pańskim telefonie.
W słuchawce zapadła cisza.
– Mimo to bardzo bym chciał się dowiedzieć, jakich informacji oczekuje pan od weneckiej policji.
– Informacji o Sandrze – powiedział Gavini. – Zadzwoniłem zaraz po jego śmierci. Wiem od jego żony, że znalazł w Wenecji świadka gotowego zeznawać. Naprawdę nie wie pan, o co chodzi?
– Nie wiem, signore. A z kim pan rozmawiał?
– Z jednym z policjantów. Nie zapamiętałem nazwiska.
– A byłby pan łaskaw powtórzyć, co mu pan powiedział? – spytał Brunetti, przysuwając do siebie kartkę.
– Mówiłem panu, zadzwoniłem zaraz po śmierci Sandra. Wie pan coś o tej sprawie?
– Nie, nic nie wiem.
– Sandro Cappelli – rzekł Gavini.
Brunetti miał wrażenie, że słyszał już to nazwisko, choć nie mógł sobie przypomnieć, skąd je zna. Budziło w nim złe skojarzenia, tego był pewien.
– To był mój wspólnik – dodał Gavini.
– W jakiej branży, signor Gavini?
– W kancelarii adwokackiej. Jesteśmy prawnikami. Czy pan doprawdy nic nie wie? – Po raz pierwszy w głosie Gaviniego zabrzmiała nuta rozpaczy, pojawiająca się nieuchronnie w głosie każdego petenta, który bezskutecznie próbuje przebić się przez mur biurokratycznego zobojętnienia.
Gdy Gavini powiedział, że chodzi o kancelarię adwokacką, pamięć Brunettiego jakby odżyła. Przypomniał sobie zabójstwo Cappellego, mniej więcej miesiąc temu.
– Tak, pamiętam to nazwisko. Zastrzelono go, prawda?
– Stał przy oknie w swoim gabinecie, za nim siedział klient, była jedenasta rano. Ktoś strzelił przez szybę z dubeltówki. – Rozwścieczony Gavini wyrzucał z siebie szczegóły śmierci wspólnika w rytmie staccato.
Brunetti czytał w gazetach o tej zbrodni, ale nie znał faktów.
– Czy jest jakiś podejrzany? – spytał.
– Skądże! – warknął Gavini, nawet nie starając się ukryć złości. – Ale wszyscy wiemy, kto to zrobił. – Brunetti czekał, aż Gavini ujawni sprawcę. – Lichwiarze. Sandro walczył z nimi od lat. Prowadził cztery sprawy przeciw nim, kiedy to się stało.
– Czy są na to jakieś dowody, signor Gavini? – W Brunettim odezwał się policjant.
– Oczywiście, że nie – rzekł prawnik podniesionym głosem. – Nasłali kogoś, jakiegoś płatnego mordercę. To było zabójstwo na zlecenie: strzał padł z dachu budynku po drugiej stronie ulicy. Nawet miejscowa policja przyznała, że to było płatne zabójstwo. Kto inny miałby powód go zamordować?
Brunetti miał zbyt mało informacji, aby odpowiadać nawet na retoryczne pytania dotyczące śmierci Cappellego, więc powiedział:
– Proszę wybaczyć, że tak mało wiem o śmierci pańskiego wspólnika, signor Gavini, przepraszam również za moich współpracowników. Zasadniczo dzwonię do pana w zupełnie innej sprawie, ale po tym, co mi pan powiedział, zaczynam się zastanawiać, czy rzeczywiście jest to inna sprawa.
– Co pan ma na myśli? – spytał Gavini. W jego głosie, mimo obcesowości, można było wyczuć pewne zaciekawienie.
– Dzwonię do pana w sprawie śmierci kogoś tu, w Wenecji, śmierci być może przypadkowej, a być może nie.
Gavini milczał, więc komisarz ciągnął dalej:
– Pewien mężczyzna zabił się, spadając z rusztowania. Był pracownikiem Ufficio Catasto. W jego portfelu znalazłem numer telefonu, ale bez numeru kierunkowego miejscowości. To mógł być także pański numer.
– Jak się nazywał ten człowiek? – spytał Gavini.
– Franco Rossi. – Brunetti zamilkł, dając mężczyźnie czas do namysłu, i dopiero po chwili spytał: – Czy to nazwisko coś panu mówi?
– Nie.
– A czy może pan w jakiś sposób ustalić, czy znał go pański wspólnik?
Gavini długo nie odpowiadał.
– Ma pan jego numer telefonu? Mógłbym przejrzeć billingi – zaproponował.
– Chwileczkę. – Brunetti nachylił się i z dolnej szuflady biurka wyjął książkę telefoniczną. Abonenci o nazwisku Rossi zajmowali siedem kolumn i około dwunastu miało na imię Franco. Odnalazł właściwego po adresie i podyktował Gaviniemu numer telefonu, po czym poprosił go, żeby chwilkę zaczekał, i przerzucił strony, otwierając książkę na spisie urzędów weneckich. Znalazł numer Ufficio Catasto. Jeśli Rossi był na tyle nierozważny, żeby dzwonić na policję ze swojego telefonino, mógł również dzwonić do adwokata z aparatu w swoim biurze.
– Sprawdzenie billingów zajmie mi trochę czasu – powiedział Gavini. – Poza tym czeka na mnie klient. Zadzwonię do pana, jak tylko wyjdzie.
– Może niech pan poprosi sekretarkę.
– Nie, zdecydowanie wolę zrobić to sam – stwierdził Gavini wyjątkowo oficjalnym, oschłym tonem.
Brunetti powiedział, że będzie czekał na jego telefon, podał swój numer bezpośredni i rozłączyli się.
Numer nieczynny od miesięcy, staruszka, która nie znała nikogo o nazwisku Rossi, potem agencja wynajmu samochodów, gdzie nie zarejestrowano takiego klienta, za to teraz adwokat, którego wspólnik zmarł śmiercią równie gwałtowną jak Rossi. Brunetti wiedział, że stracił sporo czasu, prowadząc śledztwo po omacku, ale chyba wreszcie trafił na jakiś trop.
Tak jak plagi nawiedzały kiedyś lud Egiptu, przysparzając mu cierpień, tak obecnie prawdziwą plagą Włoch stali się lichwiarze. Banki udzielają kredytów bardzo niechętnie, na ogół tylko wówczas, jeśli dostarczy się takich poręczeń finansowych, że gdyby kredytobiorca mógł je dostarczyć, nie musiałby wcale pożyczać. Krótkoterminowe kredyty, które mogłyby poratować przedsiębiorców cierpiących na brak gotówki pod koniec miesiąca albo kupców, których klienci zwlekają z zapłatą za towar, właściwie nie istnieją. Sytuację jeszcze komplikuje typowa dla mieszkańców kraju niechęć do regulowania rachunków w terminie.
Tu wkraczają na scenę, jak każdy wie, lecz niewielu ośmiela się powiedzieć to głośno, lichwiarze, gli strozzini, owe mroczne postacie, które chętne są pożyczyć pieniądze na krótki termin, nie wymagając żadnych szczególnych gwarancji, gdyż pobierane przez nich odsetki z nadwyżką kompensują ewentualne ryzyko. Zresztą ryzyko w ich przypadku jest pojęciem czysto teoretycznym, ponieważ gli strozzini stosują różnorakie metody zastraszania klientów -jeśli w ogóle można tak nazwać tych biednych ludzi – którzy ociągają się z oddaniem pieniędzy. Ludzie, jak wiadomo, mają dzieci, a dzieci mogą zniknąć; ludzie mają córki, które mogą zostać zgwałcone; ludzie mogą też stracić życie. Co jakiś czas prasa donosi o różnych niewyjaśnionych wypadkach, często nieprzyjemnych lub brutalnych, co do których podejrzewano, że mogły nastąpić w rezultacie niespłacenia długów. Ludzie zamieszani w takie incydenty rzadko są ścigani sądownie lub objęci policyjnym dochodzeniem. Otacza ich bezpieczny mur milczenia. Brunetti nie mógł przypomnieć sobie ani jednej sprawy, gdzie lichwiarstwo, mimo że w Kodeksie karnym traktowane jako przestępstwo, zostałoby udowodnione, a sprawca postawiony przed sądem i ukarany.