Symptomy owej chciwości były o wiele bardziej widoczne w pomniejszych rodzinach pulchnych kupców, budujących skromniejsze palazzi przy bocznych kanałach, często nad własnymi magazynami i składami, aby tak jak ptaki wysiadujące pisklęta cały czas być w bliskim fizycznym kontakcie ze swym majątkiem. Tam mogli wygrzewać się w blasku sprowadzonych ze Wschodu przypraw i tkanin, a robili to w sekrecie przed sąsiadami, by ci nie domyślili się, czego strzegą kraty zanurzonych w wodzie bram.
Z upływem wieków ta skłonność do gromadzenia dóbr przenikała stopniowo do uboższych warstw, by w końcu zapuścić korzenie wśród całej weneckiej społeczności. Tendencja ta przybierała różne nazwy – oszczędność, gospodarność, zapobiegliwość – i sam Brunetti został wychowany w poszanowaniu tych cech. Jednakże w swej najbardziej przesadnej formie stawały się one niczym więcej jak niepohamowanym, niemiłosiernym skąpstwem, chorobą niszczącą nie tylko osobę zarażoną, ale i wszystkich, którzy mieli z nią kontakt.
Przypomniał sobie, jak kiedyś, gdy był młodym policjantem, powołano go na świadka przy otwieraniu domu pewnej staruszki, zmarłej na oddziale ogólnym szpitala. Oprócz wieku powodem śmierci było zagłodzenie i wyniszczenie fizyczne, będące rezultatem długotrwałego przebywania w zimnie. Udali się we trzech pod adres figurujący w jej dowodzie tożsamości. Gdy wyłamali zamki w drzwiach i weszli, znaleźli się w mieszkaniu o powierzchni przekraczającej dwieście metrów kwadratowych. Mieszkanie było zapuszczone, przesiąknięte wonią kociego moczu, a we wszystkich pokojach stały pudła pełne makulatury, na których leżały plastikowe worki ze szmatami i znoszoną odzieżą. W jednym z pokoi piętrzyły się torby wypełnione rozmaitymi butelkami i buteleczkami – po winie, po mleku, po lekarstwach. W innym stała florentyńska szafa z piętnastego wieku, później wyceniona na co najmniej sto dwadzieścia milionów lirów.
Mimo że działo się to w lutym, w mieszkaniu nie było ogrzewania, nie dlatego, że zostało wyłączone, ale dlatego, że w ogóle nie było tu instalacji. Dwóch policjantów zaczęło przeglądać papiery, żeby znaleźć ewentualnych krewnych kobiety. Kiedy Brunetti wysunął jedną z szuflad w sypialni, zobaczył związany kawałkiem brudnego sznurka zwitek banknotów o nominale pięćdziesięciu tysięcy lirów. Jego kolega, przeszukujący salon, znalazł stosik pocztowych książeczek oszczędnościowych; na każdej wkład wynosił ponad pięćdziesiąt milionów lirów.
W tym momencie opuścili dom, opieczętowali go i powiadomili Guardia di Finanza. Później Brunetti się dowiedział, że ta stara kobieta, która nie miała żadnych żyjących krewnych i nie sporządziła testamentu, zostawiła ponad cztery miliardy lirów. Pieniądze te przeszły na własność skarbu państwa.
Najlepszy przyjaciel Brunettiego często powtarzał, że chciałby, aby śmierć zabrała go w momencie, kiedy kładąc na ladę baru swój ostatni lir, zawoła: „Prosecco dla wszystkich!” I tak też się stało. Los dał mu pożyć o czterdzieści lat krócej niż owej starej kobiecie, ale Brunetti wiedział, że miał przynajmniej o wiele lepsze życie i o wiele lepszą śmierć.
Otrząsnął się z tych wspomnień i wyciągnął z szuflady aktualny grafik dyżurów, z którego z ulgą wyczytał, że w tym tygodniu Vianello pełni nocną służbę. Zadzwonił do niego – sierżant właśnie odnawiał kuchnię i z zadowoleniem przyjął propozycję Brunettiego, aby spotkali się w Ufficio Catasto nazajutrz o jedenastej przed południem.
Tak jak większość Włochów Brunetti nie miał ani nie chciał mieć znajomych w Guardia di Finanza. Niemniej musiał jakoś dotrzeć do informacji na temat Volpatów, które ten urząd posiadał, gdyż tylko Finanza, wściubiająca nos w najintymniejsze sekrety finansowe obywateli, mogła mieć pojęcie, jaka część olbrzymiego majątku Volpatów była zgłoszona, a tym samym opodatkowana. Zamiast łamać sobie głowę, jakich formalności należałoby dopełnić, by uzyskać te informacje, Brunetti zadzwonił do signoriny Elettry.
– Ach, Guardia di Finanza! – powiedziała, nie kryjąc radości, jaką sprawiła jej ta prośba. – Od dawna marzę o czymś takim.
– Czy mogłaby to pani załatwić na własną rękę, signorina?
– Czemu nie – odrzekła zdziwiona, że ją o to pyta. – Tyle że byłoby to kłusownictwo, prawda?
– A jeśli ja panią o to poproszę?
– To co innego. To oznacza polowanie na grubego zwierza – powiedziała, wzdychając, i rozłączyła się.
Brunetti zadzwonił do wydziału dochodzeniowego i zapytał, kiedy dostanie raport w sprawie budynku, przed którym znaleziono Rossiego. Po kilku minutach powiedziano mu, że wprawdzie na miejsce zdarzenia wysłano dwóch policjantów, ale ponieważ na rusztowaniach pracowali robotnicy, stwierdzili, że i tak nic nie znajdą. Wrócili do komendy, nie wchodząc nawet do domu.
Już chciał zrezygnować, zniechęcony kolejnym niepowodzeniem wynikającym z braku zaangażowania i inicjatywy, kiedy przyszło mu do głowy, żeby spytać, ilu robotników tam pracowało.
Poproszono go, żeby zaczekał, i po chwili do telefonu podszedł jeden z policjantów, którzy mieli zbadać to miejsce.
– Tak, commissario?
– Kiedy podeszliście do budynku, ilu robotników tam pracowało?
– Widziałem dwóch, na drugim piętrze.
– Czy ktoś stał na rusztowaniu?
– Nie widziałem nikogo.
– Tylko tych dwóch?
– Tak jest.
– Gdzie dokładnie się znajdowali?
– Przy oknie.
– A gdzie byli, kiedy przyjechaliście?
Policjant zastanowił się chwilę.
– Podeszli do okna, gdy zastukaliśmy do drzwi – odrzekł.
– Proszę mi dokładnie opowiedzieć, jak to się odbyło – nalegał Brunetti.
– Próbowaliśmy otworzyć drzwi, ale były zamknięte, potem zapukaliśmy i jeden z nich wystawił głowę przez okno i spytał, czego chcemy. Pedone wyjaśnił, kim jesteśmy i po co przyszliśmy, na co ten facet powiedział, że oni pracują tu już od dwóch dni, że jest straszny bałagan, wszędzie mnóstwo brudu i pyłu, i że i tak wszystko poprzestawiali. Potem podszedł ten drugi. Nie odezwał się, ale był cały zakurzony, więc było jasne, że tam pracują.
Zapadła długa cisza.
– No i? – przynaglił go Brunetti.
– Pedone zapytał o okna i rusztowania na fasadzie, bo to mieliśmy dokładnie obejrzeć, prawda, commissario?
– Tak.
– Facet powiedział, że oni przez cały dzień wciągali przez okna worki z cementem, więc Pedone uznał, że w tej sytuacji nie ma sensu tego oglądać.
Brunetti milczał. Po dłuższej chwili spytał:
– Jak byli ubrani?
– Słucham?
– Jak byli ubrani? Jak robotnicy?
– Nie wiem, panie komisarzu. Byli w oknie na drugim piętrze, a my patrzyliśmy na nich z dołu, więc widzieliśmy tylko głowy i ramiona. – Policjant zastanowił się chwilę i dodał: – Wydaje mi się, że ten, z którym rozmawialiśmy, miał na sobie marynarkę.
– Dlaczego w takim razie wzięliście go za robotnika?
– Bo tak powiedział, commissario. A poza tym, jeśli nie był robotnikiem, to co by robił w tym budynku?
Brunetti domyślał się, co ci ludzie mogli tam robić, uznał jednak, że nie ma sensu o tym wspominać. Przez chwilę miał ochotę rozkazać policjantowi, żeby wraz z kolegą natychmiast tam wrócili i dokładnie zbadali miejsce wypadku, ale się rozmyślił. Podziękował za informacje i się rozłączył.
Dziesięć lat temu taka rozmowa wyprowadziłaby go z równowagi; dziś jedynie potwierdziła nieciekawą opinię, jaką miał o swoich kolegach po fachu. W najczarniejszych chwilach zastanawiał się, czy przypadkiem większość z nich nie jest opłacana przez mafię, choć wiedział, że ten incydent był tylko kolejnym przykładem szerzących się w policji niekompetencji i zobojętnienia. Lub, być może, był to przejaw coraz silniejszego poczucia – które i jemu nie było obce – że wszelkie próby zapobiegania przestępstwom lub karania ich sprawców są skazane na porażkę.