Zamiast jednak tkwić tu niczym w ostatnim bastionie oporu, zamknął w szufladzie dokumenty dotyczące Volpatów i wyszedł z biura. Dzień próbował go znęcić wszystkimi urokami: ptaki wesoło świergotały, glicynia roztaczała słodki zapach, który docierał tu aż z drugiego brzegu kanału, wreszcie jakiś zbłąkany kot podszedł i zaczął ocierać mu się o nogi. Brunetti nachylił się i podrapał go za uszami. Wiedział już, co zrobi.
Doszedł do nabrzeża i wsiadł do tramwaju wodnego płynącego w kierunku dworca. Wysiadł na San Basilio, cofnął się nieco ku Angelo Raffaele i chwilę potem dotarł do wąskiej uliczki, przy której znaleziono ciało Rossiego. Skręcił w nią i zobaczył dom, do którego zmierzał – nie zauważył jednak, żeby ktokolwiek przy nim pracował. Na rusztowaniach nie kręcili się żadni robotnicy, a okiennice były zamknięte. Podszedł bliżej i przyjrzał się drzwiom. Wciąż wisiał na nich metalowy łańcuch z kłódką, ale śruby mocujące skobel do framugi były obluzowane, tak że całe to zabezpieczenie można było bez trudu zdjąć, co też Brunetti zrobił. Drzwi otworzyły się, skrzypiąc na zawiasach.
Wszedł do środka. Z ciekawości sprawdził, czy będąc po tej stronie, może powtykać z powrotem do dziurek śruby przytrzymujące skobel – było to możliwe, ponieważ łańcuch był wystarczająco długi i mógł swobodnie przełożyć dłoń przez szczelinę. Kiedy włożył śruby na miejsce, przyciągnął drzwi do siebie. Był teraz bezpieczny, gdyż z zewnątrz dom wyglądał na zamknięty.
Odwrócił się i na końcu korytarza zobaczył kamienne schody. Nie robiąc żadnego hałasu, Brunetti wspiął się na drugie piętro, gdzie przystanął nieco zdezorientowany, ponieważ wchodząc po schodach, wielokrotnie skręcał. Z lewej strony przesączał się do środka promyczek światła, przypuszczał więc, że tam jest fasada domu. Skierował się ku niej.
Gdzieś z góry dobiegł go niewyraźny, stłumiony dźwięk. Zamarł i zaczął się zastanawiać, gdzie tym razem zostawił pistolet: zamknięty w metalowej kasetce w domu, w szafce na strzelnicy czy w kieszeni marynarki wiszącej w szafie w jego biurze. Po co dociekać, gdzie może być, skoro wiadomo na pewno, że nie ma go przy sobie.
Czekał, wydychając powietrze przez usta; wyraźnie czuł czyjąś obecność. Przestępując przez pustą plastikową butelkę, podszedł do drzwi po prawej stronie i stanął we wnęce. Spojrzał na zegarek: szósta trzydzieści. Niedługo zacznie zapadać zmrok, wewnątrz już było ciemno, tylko nikłe światło przesączało się przez zasłonięte okiennicami frontowe okna.
Czekał. W tym był naprawdę dobry. Kiedy ponownie spojrzał na zegarek, była szósta trzydzieści pięć. Znów usłyszał niewyraźny dźwięk, nadal dobiegający z góry, ale bliższy, wyraźniejszy. Po dłuższej przerwie łagodny dźwięk zaczął jakby schodzić schodami w jego kierunku. Teraz był to bez wątpienia odgłos kroków na drewnianych schodach prowadzących na strych.
Czekał. W słabym świetle przenikającym z dworu wnętrze klatki schodowej widoczne było jak za mgłą i Brunetti nikogo nie dostrzegał. Spojrzał więc w lewo i zobaczył schodzącą z góry szarą zjawę. Zamknął oczy i zaczął oddychać wolniej. Następny dźwięk dobiegł go jakby z półpiętra, dokładnie naprzeciw niego, otworzył więc oczy i na widok niewyraźnej postaci zrobił krok do przodu i krzyknął na cały głos:
– Stać! Policja!
Rozległ się dziki, niemal zwierzęcy wrzask i coś upadło Brunettiemu prosto pod nogi, cały czas piszcząc tak przeraźliwie, że aż komisarzowi włosy zjeżyły się na głowie.
Chwiejnym krokiem przedarł się w kierunku frontowej ściany, otworzył okno i pchnął drewniane okiennice, wpuszczając światło. Nagle oślepiony, wrócił na dawne miejsce, skąd wciąż dobiegał pisk, teraz już cichszy, nie tak zalękniony i bardziej podobny do głosu ludzkiego.
Gdy tylko Brunetti zobaczył to wychudzone ciało leżące na podłodze i kulące się ze strachu przed ciosami, od razu rozpoznał chłopaka. Był jednym z trójki dwudziestoparoletnich narkomanów, którzy od lat wałęsali się po Campo San Bortolo, chodząc od baru do baru, z każdym rokiem coraz bardziej tracąc kontakt z rzeczywistością. To był najwyższy z nich, Gino Zecchino, często zatrzymywany za handel narkotykami i napadanie na turystów. Brunetti nie widział chłopaka od blisko roku i przeraził go jego obecny stan. Miał długie, przetłuszczone czarne włosy, z pewnością odrażające w dotyku, wychudzoną twarz o zapadniętych policzkach. Najwyraźniej dawno już stracił przednie zęby. Wyglądał, jakby nie jadł od wielu dni. Pochodził z Treviso, nie miał tu żadnej rodziny i ze swymi dwoma towarzyszami mieszkał gdzieś za Campo San Polo. To mieszkanie było dobrze znane weneckiej policji.
– Tym razem przeholowałeś, Gino, wstawaj! – krzyknął Brunetti. – Podnoś się, ale już!
Zecchino przestał jęczeć i zwrócił twarz tam, skąd dobiegł do niego głos, wołający go po imieniu, choć nierozpoznawalny. Nie poruszył się jednak.
– Powiedziałem wstawaj! – wrzasnął Brunetti w dialekcie weneckim, przybierając gniewny ton. Popatrzył na leżącego Zecchina. Nawet w tym marnym świetle było widać strupy na grzbietach dłoni, tam, gdzie narkoman próbował znaleźć żyły. – Wstawaj, bo tak ci przykopie, że zaraz wylądujesz na dole! – Brunetti używał języka, którego przez całe życie wysłuchiwał w barach i celach komisariatów, głównie po to, żeby postraszyć Zecchina.
Młody człowiek przeturlał się na plecy i cały czas osłaniając ciało rękami, zwrócił twarz w kierunku głosu, choć oczy miał zamknięte.
– Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię! – rozkazał Brunetti.
Zecchino podczołgał się pod ścianę i przez zmrużone oczy spojrzał na górującą nad nim w mrocznym pomieszczeniu sylwetkę Brunettiego. Płynnym ruchem komisarz złapał go za poły marynarki i podniósł, zaskoczony, jak łatwo mu poszło.
Kiedy Zecchino znalazł się na tyle blisko Brunettiego, że go rozpoznał, otworzył szeroko oczy ze strachu i zaczął jęczeć:
– Ja nic nie widziałem, ja nic nie widziałem, ja nic nie widziałem…
Brunetti szarpnął go dość gwałtownie, przyciągając do siebie.
– Gadaj, co się stało! – krzyknął.
– Usłyszałem jakieś głosy na dole, jakby kłótnię. – Zecchino wyrzucał z siebie słowa pod wpływem strachu. – Na dole, w domu. Na chwilę przestali się kłócić, a potem znów zaczęli. Ja… ja ich nie widziałem. Byłem cały czas tam. – Wskazał ręką schody prowadzące na strych.
– I co dalej?
– Nie wiem. Słyszałem, jak tu weszli i jak krzyczeli. Ale potem moja dziewczyna dała mi działkę i już nie wiem, co się później działo. – Spojrzał na Brunettiego, ciekaw, na ile komisarz mu uwierzył.
– Chcę wiedzieć więcej, Zecchino – rzekł Brunetti, przysuwając twarz do twarzy narkomana i wdychając wstrętny odór, który świadczył o martwicy zębów i wielu latach złego odżywiania. – Muszę wiedzieć, kto to był.
Zecchino zaczął coś mamrotać, ale po chwili przerwał i spuścił wzrok. Kiedy w końcu spojrzał na Brunettiego, strach znikł z jego twarzy, a oczy przybrały inny wyraz. Z nieodgadnionych powodów pojawiła się w nich teraz zwierzęca przebiegłość.
– Kiedy wyszedłem, on leżał na ziemi przed domem – powiedział.
– Ruszał się?
– Tak, odpychał się stopami. Ale nie miał… – Zecchino zamilkł. Najwyraźniej coś kombinował.
– Czego nie miał? – naciskał Brunetti. Nie doczekawszy się odpowiedzi, potrząsnął chłopakiem, który wydał z siebie krótki, urwany spazm. Z nosa zaczęło mu cieknąć prosto na rękaw komisarza. Brunetti puścił go i Zecchino zatoczył się na ścianę.