Jakiś czas potem, gdy pobliskie dzwony wybiły czwartą nad ranem, Brunetti postanowił wrócić do tego domu i porozmawiać jeszcze raz z Zecchinem. Zaraz potem zapadł w spokojny sen i obudził się dopiero wtedy, gdy Paola wyszła na uniwersytet, a dzieci do szkoły.
Ubrał się, zadzwonił do komendy, informując, że się spóźni, i wrócił do sypialni, by poszukać pistoletu. Przysunął krzesło do armadio, wspiął się i zobaczył na górnej półce kasetkę, którą jego ojciec przywiózł z Rosji pod koniec wojny. Z przodu tkwiła kłódeczka, ale nie miał pojęcia, gdzie schował klucz. Zdjął kasetkę z półki i zaniósł na łóżko. Do wieczka przylepiona była kartka, na której widniała wiadomość skreślona starannie ręką Chiary: „Papa, Rafii i ja nie powinniśmy wiedzieć, że kluczyk jest przyczepiony pod obrazem w gabinecie mammy. Baci”.
Poszedł po kluczyk, zastanawiając się, czy nie dopisać czegoś na karteczce, ale uznał, że lepiej nie ośmielać Chiary. Otworzył kasetkę, wyjął pistolet i wsunął go do kabury, którą przypiął do paska. Odstawił kasetkę do szafy i wyszedł z domu.
Tak samo jak dwukrotnie wcześniej, w calle nie było nikogo i nie zauważył też żadnych oznak aktywności na rusztowaniach. Zdjął metalowy skobel z obsadki i wszedł do budynku, tym razem nie zamykając drzwi. Nie starał się stąpać cicho ani w żaden sposób ukryć swego przybycia. Stanął u dołu schodów i zawołał: – Zecchino, tu policja, idę do ciebie!
Odczekał chwilę, lecz na górze nie było żadnej reakcji. Żałując, że nie wziął latarki, i wykorzystując odrobinę światła, które wpadało przez niedomknięte drzwi frontowe, wszedł na pierwsze piętro. Na górze wciąż panowała cisza. Wspiął się na drugie piętro, potem na kolejne i przystanął na podeście, żeby otworzyć okiennice dwóch okien, przez które wlało się dość światła, by zobaczył schody prowadzące na strych.
Zatrzymał się na samej górze. Zobaczył troje drzwi: po lewej, po prawej i w głębi krótkiego korytarza. Przez pękniętą okiennicę wpadała jasna smuga. Odczekał, znów zawołał Zecchina, a potem, zachęcony panującą ciszą, otworzył drzwi po prawej stronie.
Pokój był pusty, to znaczy nikogo w nim nie było, ale na podłodze stały jakieś skrzynki z narzędziami, para kozłów do cięcia drewna i porzucone spodnie malarza, powalane wapnem. Drzwi naprzeciwko prowadziły do kolejnego pomieszczenia z paroma szpargałami. Pozostały drzwi w końcu korytarza.
Za nimi, tak jak się spodziewał, natknął się na Zecchina i dziewczynę. Zobaczył ją po raz pierwszy w świetle, które przedostało się przez małe okienko w dachu. Leżała na Zecchinie. Jego chyba zabili najpierw albo skapitulował i runął pod gradem ciosów, a ona walczyła dalej, na próżno, i w końcu osunęła się na niego.
– Gesu bambino – wyszeptał Brunetti, kiedy ich zobaczył, i niewiele brakowało, żeby się przeżegnał. Leżeli tak, dwie bezwładne sylwetki, już skurczeni w ten specyficzny sposób, w jaki śmierć pomniejsza ludzkie ciało. Ich głowy, spoczywające jedna obok drugiej niczym szmaciane kukiełki, otaczała ciemna aureola zaschłej krwi.
Widział tył głowy Zecchina, który leżał na brzuchu, i twarz dziewczyny, a raczej to, co z niej zostało. Zakatowano ich. Czaszka chłopaka straciła owalny kształt, dziewczyna zaś nie miała nosa; cios był tak gwałtowny, że została po nim tylko rozmiażdżona chrząstka na lewym policzku.
Brunetti odwrócił wzrok i rozejrzał się dokoła. Pod ścianą leżały, jeden na drugim, dwa poplamione materace. Obok walały się jakieś ubrania – popatrzył na ciała dziewczyny i chłopaka i dopiero teraz dostrzegł, że oboje są półnadzy. Pewnie rozbierali się pospiesznie, by zrobić to, co robili, na tych materacach. Zauważył zakrwawioną strzykawkę i przypomniał sobie wiersz, który Paola przeczytała mu kiedyś na głos: poeta próbował uwieść kobietę, mówiąc, że ich krew zmieszała się w pchle, która ukąsiła ich oboje. Wtedy pomyślał, że to nienormalne, by tak postrzegać związek kobiety i mężczyzny, tymczasem nie było to bardziej nienormalne niż ta igła na podłodze. Obok leżało parę plastikowych saszetek, prawdopodobnie nie większych od tych, które znaleziono w kieszeni marynarki Roberta Patty.
Zszedł na dół, wyciągnął telefonino, którego tym razem szczęśliwie nie zapomniał, i zadzwonił do komendy, zawiadamiając ich o tym, co znalazł, i wyjaśniając, gdzie mają przyjechać. Zawodowe sumienie nakazywało mu wrócić do pomieszczenia, w którym leżało dwoje młodych, i wszystko dokładnie przejrzeć. Nie posłuchał go jednak i stał teraz bezczynnie w promieniach słońca przed budynkiem naprzeciwko, czekając na kolegów.
Pojawili się niedługo potem. Wysłał ich na górę, ledwo powstrzymując się od złośliwego komentarza, że ponieważ teraz nie ma żadnych robotników na rusztowaniu, będą mogli bez przeszkód zająć się badaniem miejsca zbrodni. Kpiny nie poprawią sytuacji, a im nic nie pomoże, jeśli się dowiedzą, że ostatnim razem wystrychnięto ich na dudka.
Zapytał, którego lekarza wezwali, i z zadowoleniem dowiedział się, że Rizzardiego. Nie ruszył się, kiedy ekipa zajmowała dom, i dwadzieścia minut później, kiedy patolog przyjechał, wciąż stał na ulicy w tym samym miejscu. Przywitali się skinieniem głowy.
– Następny?- spytał Rizzardi.
– Następnych dwoje – rzekł Brunetti, prowadząc go do budynku.
Otworzono wszystkie okiennice i do środka wpadało światło, wiec weszli na piętro bez żadnych trudności. U szczytu schodów ich wzrok przyciągnął jaskrawy blask lamp techników wylewający się ze strychu na korytarz. Poszli w jego kierunku niczym ćmy, żeby jeszcze raz zobaczyć, jak kruchy jest organizm człowieka, jak próżna nadzieja.
Rizzardi podszedł i popatrzył z góry na ciała. Włożył gumowe rękawiczki i schylił się, by dotknąć szyi dziewczyny, potem chłopca. Postawił skórzaną torbę na podłodze, przykucnął i odsunął dziewczynę od ciała chłopaka, przewracając ją na plecy. Leżała, patrząc niewidzącymi oczyma w sufit, a jej zgruchotana ręka ześlizgnęła się z tułowia i plasnęła o podłogę. Brunetti drgnął. Odwrócił wzrok.
Po chwili podszedł do Rizzardiego, stanął przy nim i spojrzał w dół. Głowę dziewczyny oblepiały krótkie, ufarbowane henną na ciemnoczerwono, tłuste i brudne włosy. Przez rozchylone wargi, poplamione zakrzepłą krwią, widać było zaskakująco ładne, równe i błyszczące zęby. Strumień krwi, który musiał wypłynąć ze zmasakrowanego nosa, najwyraźniej skierował się ku oczom, kiedy leżała na podłodze. Czy była ładna? Czy przeciętna?
Teraz Rizzardi wsunął dłoń pod podbródek Zecchina i obrócił jego twarz w kierunku światła.
– Obydwoje zostali zabici ciosami w głowę – stwierdził, wskazując palcem miejsce z lewej strony na czole chłopaka. – To nie jest łatwe. Wymaga mnóstwa siły. Albo mnóstwa ciosów. No i ofiara nie umiera od razu. Ale przynajmniej po paru pierwszych ciosach nie czuje już bólu. – Znów popatrzył na dziewczynę, zbadał ciemniejącą wklęsłość z tyłu głowy, a potem dwa ślady na przedramieniu. – Myślę, że ją przytrzymano podczas bicia kawałkiem drewna albo jakąś rurą.
„Jak Rossiego” – pomyśleli obydwaj w duchu.
Rizzardi wyprostował się, ściągnął rękawiczki i wsadził je do kieszeni marynarki.