Выбрать главу

– Kiedy będziesz mógł się tym zająć? – Brunettiemu nie przyszło do głowy inne pytanie.

– Myślę, że dziś po południu. – Rizzardi wiedział, że nie ma sensu proponować Brunettiemu, żeby asystował przy sekcji. – Zadzwoń do mnie po piątej, powinienem już coś wiedzieć. Ale nie należy się spodziewać żadnych rewelacji. Wszystko, co istotne, zobaczyliśmy już teraz.

Rizzardi wyszedł, a technicy zabrali się do sprzątania, odgrywając ponurą parodię domowych porządków: zamiatali, odkurzali i zabezpieczali wszystkie znalezione drobiazgi. Brunetti zmusił się do przejrzenia kieszeni obydwu ofiar. Przeszukał ubrania rzucone na ziemię, a potem naciągnął gumowe rękawiczki, które dał mu Del Vecchio, i podszedł do ciał. W kieszonce na piersi koszuli Zecchina znalazł jeszcze więcej plastikowych saszetek z białym proszkiem. Podał je Del Vecchiowi, który delikatnie poprzyczepiał do nich etykietki z opisem i schował do torby z dowodami rzeczowymi.

Brunetti odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył, że Rizzardi zamknął już zmarłym oczy. Obnażone nogi Zecchina przypomniały mu kończyny wychudzonych postaci, tłoczących się u bram obozów koncentracyjnych. On też wyglądał jak szkielet powleczony skórą, prawie pozbawiony mięśni, a oba uda pokrywały czerwone krosty; nie potrafił rozstrzygnąć, czy były to zaropiałe ślady po starych ukłuciach, czy jakaś choroba skóry. Dziewczyna, mimo że również straszliwie chuda i prawie bez biustu, nie była tak wyniszczona. Wciąż wstrząśnięty tym widokiem, Brunetti odwrócił się i zszedł na dół.

Ponieważ był odpowiedzialny za tę część dochodzenia, postanowił zrobić dla ofiar przynajmniej to, żeby zostać do czasu, aż ciała zostaną wyniesione, a technicy zakończą pracę, usatysfakcjonowani, że znaleźli, zabezpieczyli i zbadali wszystko, co może później przydać się policji do wykrycia sprawców zbrodni. Przespacerował się powoli do końca calle i spojrzał na ogród po drugiej stronie. Forsycje zawsze wyglądały ładnie, nawet jeśli miały niewiele kwiatów.

Oczywiście będą musieli przeszukać dokładnie cały okoliczny teren i wypytać mieszkańców, czy nie widzieli kogoś kręcącego się koło budynku. Kiedy się odwrócił, zobaczył, że na drugim końcu calle, tam gdzie łączyła się z szerszą uliczką, zebrała się już grupka ludzi. Ruszył w ich kierunku, obmyślając po drodze pierwsze pytania.

Tak jak się spodziewał, nikt nic nie widział, ani tego, ani żadnego innego dnia w ciągu ostatnich tygodni. Nikt nie wiedział, że można było się dostać do tego domu. Nikt nie znał Zecchina ani nie przypominał sobie dziewczyny. Ponieważ nie ma żadnej metody, żeby zmusić ludzi do mówienia, Brunetti zrezygnował z dalszego wypytywania. I choć nie miał powodów, by im nie wierzyć, wiedział z doświadczenia, że jeśli chodzi o kontakty z policją, niewielu Włochów pamięta coś więcej niż własne nazwisko.

I tak będzie musiał tu przyjść po południu czy wieczorem, kiedy z pracy wrócą mieszkańcy sąsiednich budynków. Był jednak pewien, że niczego się od nich nie dowie. Szybko rozniesie się wieść, że w budynku znaleziono zwłoki dwojga narkomanów. Mało kto uzna ich śmierć za ważne zdarzenie, a już na pewno niewarte tego, żeby z jego powodu być przesłuchiwanym przez policję. Po co narażać się na podejrzliwe traktowanie, konieczność zwalniania się z pracy, składania zeznań przed sądem?

Wiedział, że policja nie cieszyła się sympatią społeczeństwa. Policjanci jednakowo źle traktowali wszystkich, którzy znaleźli się w orbicie dochodzenia – i świadków, i podejrzanych. Przez całe lata wpajał młodym funkcjonariuszom, żeby do świadków odnosili się jak do ludzi, którzy chcą im pomóc, w pewnym sensie tak jak do własnych kolegów po fachu, a potem, mijając pokój przesłuchań, słyszał krzyki, groźby i wyzwiska. Nic dziwnego, że ludzie uciekali w popłochu przed policją. Na ich miejscu on też by uciekał.

Nie mógł nawet myśleć o obiedzie w gronie rodziny. Sama myśl o tym, że mógłby przywlec do domu wspomnienie tego, co właśnie zobaczył, wydawała się nieznośna. Po powrocie do komendy zatelefonował do Paoli, a potem usiadł i wykonując rutynowe czynności, starał się zająć czymś umysł w oczekiwaniu na telefon od Rizzardiego. Nawet jeśli patolog nie powie mu nic nowego na temat przyczyny ich śmierci, zawsze będzie to jakaś informacja, którą wprowadzi do akt, zadowolony, że udało mu się opanować zamęt wywołany tym morderstwem.

Kolejne cztery godziny spędził na segregowaniu zaległych dokumentów i raportów, umieszczając skrupulatnie parafki na aktach, które przeglądał, niewiele z nich rozumiejąc. Zajęło mu to całe popołudnie, ale na biurku zrobiło się nagle czysto. Na koniec zaniósł teczki do signoriny Elettry, zostawiając jej karteczkę z prośbą, aby jeszcze raz wszystko przejrzała i zdecydowała, które dokumenty należy przekazać dalej.

Potem zszedł na dół do baru przy moście, zamówił grzankę z serem i szklankę wody mineralnej i wziął z kontuaru dzisiejsze „Il Gazzettino”. Artykuł, którego był inspiratorem, znalazł na drugiej stronie. Tak jak się spodziewał, autor potraktował jego sugestie bardziej niż dosłownie. Z gazety można się było dowiedzieć, że aresztowanie nastąpi lada moment, postawienie zarzutów jest nieuchronne i że pociągnie to za sobą rozbicie całej siatki weneckich dealerów. Rzucił gazetę na kontuar i wrócił do komendy, zauważając po drodze, że na forsycji pnącej się po murze po drugiej stronie kanału już pojawiły się żółte pączki.

Usiadł przy biurku i spojrzał na zegarek. Pora, żeby dzwonić do Rizzardiego. Już sięgał po słuchawkę, kiedy telefon sam zadzwonił.

– Guido – zaczął patolog bez żadnych wstępów. – Czy kiedy oglądałeś te dzieciaki dziś rano, już po moim wyjściu, pamiętałeś o rękawiczkach?

Brunetti był tak zaskoczony, że musiał chwilę pomyśleć, żeby sobie przypomnieć.

– Tak, Del Vecchio dał mi parę rękawiczek.

– Czy zwróciłeś uwagę na jej zęby? – spytał Rizzardi.

Brunetti niechętnie wrócił pamięcią do miejsca zbrodni.

– Zobaczyłem tylko, że miała je w komplecie i wszystkie zdrowe, nie tak jak większość narkomanów. Dlaczego o to pytasz?

– W jej ustach było pełno krwi – wyjaśnił Rizzardi.

Przed oczami Brunettiego znów pojawił się obraz obskurnego strychu i dwóch zwalonych jedno na drugim ciał.

– Wiem. Cała twarz była zakrwawiona.

– To była jej krew – powiedział Rizzardi, kładąc akcent na słowie „jej”. Zanim Brunetti zdążył zareagować, dodał: – Natomiast krew w jej ustach była krwią kogoś innego.

– Zecchina?

– Nie.

– Och, Boże, ona go ugryzła – powiedział Brunetti. – Czy jest tego dosyć, żeby… – zamilkł, nie będąc pewnym, o co ma właściwie spytać. Czytał wiele raportów o porównywaniu DNA pobranego z próbek krwi czy spermy, o tym, że może to stanowić materiał dowodowy i posłużyć do identyfikacji sprawcy, ale nie miał wystarczającej wiedzy, by zrozumieć, na czym to polega ani nie przejawiał chęci, żeby się w to zagłębiać.

– Tak – odrzekł Rizzardi. – Znajdź mi tego, kogo ona ugryzła, a ja się zajmę resztą.

Zapadła cisza. Brunetti czuł, że lekarz chce mu jeszcze coś powiedzieć.

– O co ci chodzi? – spytał.

– Wynik testu jest pozytywny.

Co miał na myśli? Jakiego testu? Czy chodziło o jakieś próbki?

– Nie rozumiem – powiedział.

– Wynik ich testu jest pozytywny. Oboje byli chorzy.

– Dio mio! – wykrzyknął Brunetti, wreszcie pojmując.

– To jest pierwsza rzecz, którą sprawdzamy u narkomanów. Chłopak był bardzo chory. Wirus już go wyniszczył. Miał przed sobą nie więcej niż trzy miesiące życia. Nie zauważyłeś?

Tak, oczywiście, że zauważył, jak chłopak był wyniszczony, ale nie skojarzył tego z AIDS. Może podświadomie nie chciał o tym myśleć. Nie przyszło mu do głowy, że z tego powodu Zecchino jest taki chudy.