Выбрать главу

– A jeśli powiem nie? – spytał Carraro wojowniczo. Z jego ust doleciał zapach mięty i alkoholu, mieszanki, którą serwują sobie na śniadanie prawdziwi pijacy.

– Wtedy, dottore – rzekł Brunetti martwym głosem, wyciągając rękę – zaciągnę tam pana siłą i powiem temu mężczyźnie, że odmawia pan zrobienia zastrzyku, który może uratować mu życie. A potem zostawię was samych.

Brunetti widział, że lekarz mu wierzy. Carraro opuścił bezradnie ręce, mamrocząc coś pod nosem. Komisarz udawał, że nie słyszy.

Obaj weszli do pokoju zabiegowego. Mężczyzna siedział teraz na brzegu kozetki, zwiesiwszy nogi, i zapinał koszulę na potężnym torsie.

Carraro w milczeniu podszedł do oszklonej szafki z lekarstwami w kącie pokoju, otworzył ją i wziął strzykawkę. Przez chwilę hałaśliwie przestawiał pudełka z lekarstwami, aż w końcu znalazł to, którego szukał. Wyjął małą szklaną fiolkę z gumową zatyczką i podszedł do biurka. Ostrożnie wciągnął nową parę gumowych rękawiczek, przebił igłą gumowy korek i napełnił strzykawkę. Podszedł do mężczyzny, który tymczasem podwinął rękaw koszuli prawie do ramienia. Wyciągnął rękę przed siebie, odwrócił głowę i zacisnął mocno powieki, jak dziecko, które boi się zastrzyku. Carraro wyszarpnął igłę, szorstkim gestem zgiął rękę pacjenta, żeby zatrzymać krwawienie, i odszedł.

– Dziękuję, panie doktorze – powiedział mężczyzna. – Czy to jest to lekarstwo?

Carraro milczał, więc Brunetti odpowiedział za niego:

– Tak, to jest to lekarstwo. Teraz już nie musi się pan martwić.

– Nawet za bardzo nie bolało. – Mężczyzna spojrzał na Brunettiego. – Czy już musimy iść?

Brunetti skinął głową. Mężczyzna opuścił ramię i spojrzał na ślad po ukłuciu, który zaczął krwawić.

– Myślę, że pański pacjent potrzebuje opatrunku, dottore – odezwał się Brunetti. Carraro nie zareagował. Ściągnął rękawiczki i rzucił je w stronę stołu, nie przejmując się tym, że upadły obok na podłogę. Brunetti podszedł do szafki i z górnej półki wziął opakowanie plastrów. Kiedy zerwał papier i miał już przyłożyć plaster do krwawiącej ranki, mężczyzna podniósł rękę i go powstrzymał.

– Może nie jestem jeszcze wyleczony, signore, więc lepiej żebym zrobił to sam.

Wziął plaster od Brunettiego i niezdarnie go przylepił, a potem opuścił rękaw koszuli. Wstał, sięgnął po sweter i ruszył do drzwi. W progu przystanął i spojrzał w dół na Brunettiego, którego znacznie przewyższał wzrostem.

– To byłoby okropne, proszę pana, gdybym miał tę chorobę – powiedział. – Okropne dla mojej rodziny. – Skinął głową, jakby godząc się z tą bolesną prawdą, i cofnął się, żeby przepuścić Brunettiego. Usłyszeli, jak Carraro zatrzasnął z hukiem szafkę z lekarstwami, ale państwo wyposaża szpitale w solidne meble, więc szyba się nie stłukła.

W głównym korytarzu stało dwóch wezwanych przez Brunettiego umundurowanych policjantów, a przy brzegu czekała łódź z milkliwym Bonsuanem za sterem. Wyszli bocznym wyjściem. Mężczyzna, jak tylko zobaczył policyjne mundury, zwiesił głowę i przygarbił się. Szedł ciężko i niezgrabnie, krokiem zupełnie pozbawionym rytmu, tak chwiejnym, jakby miał trudności z koordynacją ruchów. Kiedy w asyście dwóch policjantów wszedł na pokład, zwrócił się do Brunettiego:

– Czy mogę usiąść na dole, signore?

Komisarz wskazał mu stopnie i mężczyzna zszedł do kabiny. Usiadł na jednej z wyściełanych ław stojących po dwóch stronach pomieszczenia i schylił głowę, wbijając wzrok w podłogę.

Kiedy wpłynęli do przystani przed komendą, policjanci wyskoczyli, żeby zacumować łódź, a Brunetti podszedł do schodów i zawołał:

– Jesteśmy na miejscu!

Mężczyzna spojrzał w górę i wstał.

Podczas drogi Brunetti rozważał myśl, żeby zabrać go do siebie na przesłuchanie, ale potem zmienił zamiar, uznawszy, że lepiej będzie się nadawał do tego celu zwykły pokój przesłuchań, brzydkie pomieszczenie bez okien, z porysowanymi ścianami i jarzeniowym światłem.

Wciąż w asyście dwóch funkcjonariuszy weszli na pierwsze piętro, ruszyli w głąb korytarza i zatrzymali się przed trzecimi drzwiami po prawej stronie. Brunetti otworzył drzwi i przepuścił mężczyznę przodem. Ten stanął w progu, oglądając się bezradnie na komisarza, który wskazał mu jedno z krzeseł przy zniszczonym, odrapanym stole.

Mężczyzna usiadł. Brunetti zamknął drzwi i zajął miejsce naprzeciw niego.

– Nazywam się Guido Brunetti, jestem komisarzem policji – zaczął. – W tym pokoju jest mikrofon i nasza rozmowa jest nagrywana.

Podał datę i godzinę, po czym zwrócił się do mężczyzny:

– Przyprowadziłem pana tutaj, żeby przesłuchać pana na okoliczność śmierci trzech osób: Franca Rossiego, Gina Zecchina i młodej kobiety, której nazwiska jeszcze nie znamy. Ciała Zecchina oraz młodej kobiety znaleziono na strychu domu nieopodal Angelo Raffaele, a Franco Rossi zginął na skutek upadku z rusztowania tego budynku. Zanim przejdziemy do dalszej części, muszę spytać pana o nazwisko i poprosić o dowód tożsamości.

Mężczyzna milczał.

– Czy może mi pan powiedzieć, jak się pan nazywa, signore? – powtórzył Brunetti.

Tamten popatrzył na niego i spytał z bezgranicznym smutkiem:

– Czy muszę?

– Obawiam się, że tak – odrzekł Brunetti z rezygnacją.

Mężczyzna opuścił głowę i utkwił wzrok w blacie stołu.

– Ona będzie taka wściekła – wyszeptał. Podniósł oczy na Brunettiego i powiedział cicho: – Nazywam się Giovanni Dolfin.

Rozdział 24

Usłyszawszy to nazwisko, Brunetti zaczął gorączkowo dopatrywać się podobieństwa między tym niezgrabnym wielkoludem a drobną, zgarbioną kobietą, którą widział w biurze dal Carla. Nie doszukawszy się żadnego, nie ośmielił się zapytać, jakie łączą ich więzy; uznał, że lepiej wysłuchać mężczyzny, samemu odgrywając rolę tego, który wie już prawie wszystko i chce jedynie dopytać o kilka szczegółów, zwłaszcza dotyczących chronologii zdarzeń.

W pomieszczeniu panowała cisza. Brunetti nie próbował jej przerwać. Jedynym odgłosem był ciężki oddech Dolfina.

Po chwili mężczyzna podniósł głowę i spojrzał na niego z bólem w oczach.

– Jestem hrabią, rozumie pan – odezwał się. – Jesteśmy ostatnimi z rodu. Nie mamy następcy, ponieważ Loredana, no cóż, nigdy nie wyszła za mąż, a ja… – Znów spuścił wzrok na blat, jakby oczekiwał tam jakiejś podpowiedzi. Westchnął i podjął wątek: – Ja się nie ożenię. To wszystko w ogóle mnie nie interesuje. – Wykonał nieokreślony ruch ręką, jakby odpychając od siebie „to wszystko”. – Więc jesteśmy ostatni i dlatego to takie ważne, żeby nic nie splamiło honoru rodziny ani jej nazwiska. Czy pan to rozumie?

– Oczywiście – odparł Brunetti. Nie miał pojęcia, co znaczy w tym przypadku honor, zwłaszcza dla potomka słynnego rodu, noszącego nazwisko od ponad ośmiuset lat. – Wszyscy powinniśmy żyć z honorem – powiedział ogólnikowo.

Dolfin pokiwał głową.

– To właśnie wciąż mi powtarza Loredana. Zawsze mi to mówiła. Według niej nie ma znaczenia, że jesteśmy biedni. Mamy przecież nazwisko.

Giovanni Dolfin mówił z emfazą, tak jak ludzie, którzy bezmyślnie powtarzają zdania nie do końca dla nich zrozumiałe, kiedy przekonanie o czymś bierze górę nad rozumem. Podobny mechanizm musiał się uruchomić w jego umyśle, ponieważ pochylił głowę i zaczął recytować historię swego słynnego przodka, doży Giovanniego Dolfina. Brunetti słuchał, dziwnie ukojony brzmieniem głosu, który przeniósł go na powrót do okresu dzieciństwa, kiedy to kobiety z sąsiedztwa przychodziły do ich domu na wspólne odmawianie różańca, a on poddawał się monotonnemu rytmowi powtarzanych w kółko modlitw. Odpłynął myślami daleko w przeszłość do tych szeptanych recytacji, dopóki nie usłyszał, jak Dolfin mówi: