Выбрать главу

Brenda już wcześniej widziała u innych krewnych i przyjaciołach, przy śmierci których była obecna, jak w miarę zbliżania się końca, stawali się spokojni. Ona była jedyną osobą, która otwarcie mówiła o zbawieniu duszy, jedyną, którą obchodziło, w jakim kierunku ich dusza uleci. To dobrze, że się przejmowała. Brała to sobie do serca tak bardzo, że zawsze starała się wiedzieć na bieżąco, kto w rodzinie był poważnie chory. Nieważne, w jakim odległym regionie kraju mieszkali, jechała do nich i zostawała aż do końca. Stało się to jej powołaniem. Właśnie dlatego niektórzy nazywali ją rodzinną świętą. Była zbyt skromna, żeby zgodzić się z takim określeniem. Nie, nie. Ona po prostu głosiła słowo Boże, tak jak każdy wierny powinien to robić.

W przypadku ciotki Mary nie udało jej się. Śmierć przyszła za wcześnie. Zanim ciotka zdążyła w pełni przyjąć Boga i otworzyć przed Nim serce. Właśnie dlatego około piątej czterdzieści pięć, siedząc w taksówce odjeżdżającej spod szpitala Bayside, Brendę ogarnęło poczucie klęski. Jej ciotka nie żyła. Teraz już nie można było zbawić jej duszy. Brenda nie wykazała wytrwałości. Nie potrafiła ciotki przekonać. Gdyby ciotka Mary żyła o jeden dzień dłużej, Brenda miałaby jakąś szansę.

Taksówka minęła kościół. Był to kościół innego wyznania, ale kościół, to kościół.

– Proszę się zatrzymać – nakazała taksówkarzowi. – Chcę tutaj wysiąść.

Tak więc o szóstej nad ranem Brenda trafiła do kościoła świętego Andrzeja. Dwie i pół godziny siedziała tam z pochyloną głową, bezgłośnie poruszając ustami. Modliła się za ciotkę Mary, modliła się o to, by grzechy jej, wszystkie jakie popełniła, zostały jej odpuszczone. Prosiła, żeby dusza ciotki nie trwała przez wieki między piętrami, ale żeby winda jej duszy zaczęła jechać w górę. Kiedy Brenda wreszcie podniosła głowę, była już ósma trzydzieści. Kościół wciąż był pusty. Światło poranka wpadało do wnętrza przez niebieskie i złote witraże w oknach. Kiedy spojrzała na ołtarz, zobaczyła światło otaczające głowę Chrystusa. Zdawała sobie sprawę, że był to blask słońca, ale uznała ten moment za znak z nieba, że modlitwy jej zostały wysłuchane i ciotka Mary była zbawiona.

Brenda wstała z ławki. Teraz poczuła głód. Była bardzo zadowolona z siebie. Kolejna dusza zwróciła się ku światłu, a wszystko to dzięki jej wysiłkom. Jakie szczęście, że Bóg zechciał jej wysłuchać! Wyszła z kościoła, czując się cudownie lekko, jakby jej stopy ledwo dotykały ziemi. Znowu wsiadła do taksówki akurat stojącej przy krawężniku. Jakby czekała specjalnie na nią. To był kolejny znak.

Podczas drogi do domu czuła się jak w transie. Wchodząc po schodach, myślała o śniadaniu i o zasłużonej drzemce. Nawet słudzy Pana potrzebowali odpoczynku. Otworzyła drzwi.

Na podłodze leżała rozsypana poczta, wsunięta przez szparę. Rachunki, biuletyny kościelne i prośby o dary. Na świecie było tylu potrzebujących! Brenda zebrała koperty i zaczęła je przeglądać. Na samym wierzchu była koperta z jej nazwiskiem. Nic więcej na niej nie było, tylko jej nazwisko. Żadnego adresu zwrotnego. Złamała pieczęć i rozłożyła papier. Na kartce wydrukowano tylko jedno zdanie:

„Pani ciotka nie zmarła śmiercią naturalną”.

Pod spodem widniał podpis: „Przyjaciel”.

Plik kopert wysunął się jej z dłoni, rachunki i biuletyny rozsypały się po kuchennej podłodze. Opadła na krzesło. Już nie była głodna ani spokojna.

Za oknem usłyszała krakanie. Spojrzała w stronę, skąd dobiegał głos i zobaczyła kruka siedzącego na gałęzi pobliskiego drzewa. Jego żółte oko patrzyło prosto na nią.

To był jeszcze jeden znak.

Rozdział trzynasty

Frank Zwick stał przy stole, na którym leżał pacjent. Podniósł głowę i spojrzał na Abby.

– Chyba nadszedł czas na gratulacje.

Abby z rękami ociekającymi wodą po obowiązkowym dziesięciominutowym myciu właśnie weszła na salę operacyjną. Dwie pielęgniarki i Zwick uśmiechali się do niej.

– Nigdy nie myślałam, że to doktora Marka kiedyś dopadnie. Nawet za sto lat – powiedziała jedna z pielęgniarek, podając Abby ręcznik. – To dowodzi, że kawalerstwo jest uleczalne. Kiedy się pani oświadczył?

Abby wsunęła ręce w fartuch i naciągnęła rękawiczki.

– Dwa dni temu.

– I trzymała to pani w tajemnicy przez całe dwa dni? Abby zaśmiała się.

– Chciałam się upewnić, że nie zmieni zdania. I nie zmienił. Wiemy na pewno, że chcemy być razem teraz bardziej niż kiedykolwiek przedtem. – Ciągle uśmiechając się, podeszła do stołu. Pacjent już był uśpiony. Jego odsłonięta klatka piersiowa miała żółtobrązowy kolor od betadyny, którą pomalowano skórę. Miała to być prosta resekcja fragmentu płuca z guzkiem. Abby sprawnie wykonywała wszystkie czynności przedoperacyjne ze swobodą świadczącą o tym, że robiła to już wiele razy. Rozłożyła sterylne pokrowce. Zacisnęła uchwyty. Rozłożyła niebieskie prześcieradła i zamocowała jeszcze kilka uchwytów.

– To kiedy wypada ten wielki dzień? – zapytał Zwick.

– Jeszcze dokładnie nie ustaliliśmy. – A przecież teraz ona i Mark rozmawiali ze sobą tylko o tym. Jak huczne ma być wesele? Kogo zaprosić? W pomieszczeniu czy na wolnym powietrzu? Na pewno o jednym już zadecydowali. Miesiąc miodowy chcieli spędzić na plaży. Jakiejkolwiek, byleby w pobliżu były palmy. Czuła, że uśmiecha się na samą myśl o ciepłym piasku i niebieskiej wodzie. I o Marku.

– Mark pewnie myśli o jachcie – powiedział Zwick. – Może będzie chciał wziąć ślub na łodzi.

– Żadnych łodzi.

– O, o… To brzmi bardzo zdecydowanie.

Skończyła przykrywać pacjenta i spojrzała na Marka, który właśnie wchodził na salę. Włożył rękawiczki, świeży fartuch i zajął miejsce przy stole operacyjnym, naprzeciwko niej. Uśmiechnęli się do siebie. Abby wzięła skalpel. Rozległ się dźwięk interkomu. Jakiś głos zapytał.