Выбрать главу

Abby poczuła, że blednie. Nie była w stanie wypowiedzieć ani słowa.

– Doktor twierdzi, że nie zarządzał żadnych badań na podstawie akt. – Głos kobiety brzmiał oskarżycielsko, jakby mówiła – skłamała pani, doktor DiMatteo.

Abby nie potrafiła wydobyć z siebie słowa. Miała wrażenie, że w całym archiwum zapadła nagle głucha cisza. Odwróciła się i spostrzegła, że trzej inni lekarze przyglądali się jej.

Spokojnie wyszła z archiwum. W pierwszym odruchu chciała od razu wyjść ze szpitala, uciec od nieuniknionej konfrontacji z Wettigiem i po prostu odjechać. Potem jechać tak długo, aż pozostawi to miejsce o tysiąc mil za sobą. Zastanawiała się, ile czasu zabrałaby jej podróż na Florydę, na jakąś plażę z palmami. Nigdy nie była na Florydzie. Nigdy nie robiła wielu rzeczy, które robili inni ludzie. Mogła pozwolić sobie na to teraz, wystarczyło po prostu wyjść z tego cholernego szpitala, wsiąść do samochodu i przyznać przed samą sobą: Mam to gdzieś. Wygraliście.

Nie wyszła jednak z budynku. Wsiadła do windy i przycisnęła guzik z cyfrą 2.

W ciągu tej krótkiej jazdy na piętro administracyjne wiele rzeczy nagle stało się dla niej oczywistych. Po pierwsze, była albo zbyt uparta, albo zbyt głupia, żeby uciekać. Po drugie, tak naprawdę wcale nie chciała znaleźć się na plaży. Chciała odzyskać tylko swoje marzenia.

Wysiadła z windy i ruszyła wzdłuż korytarza. Biuro programu stażowego znajdowało się dalej za gabinetem Jeremiaha Parra. Kiedy mijała otwarte drzwi do gabinetu Parra, zauważyła, że jego sekretarka nagle sięgnęła po telefon.

Abby skręciła w boczny korytarz i weszła do biura. Obok biurka sekretarki stało dwóch obcych mężczyzn. Kobieta spojrzała na Abby z taką samą zaskoczoną miną, co sekretarka Parra.

– Och! Doktor DiMatteo – wyjąkała.

– Mam się zobaczyć z doktorem Wettigiem – powiedziała Abby. Mężczyźni odwrócili się w jej kierunku. Chwilę później Abby oślepiło ostre światło. Odwróciła się, kiedy flesz aparatu fotograficznego błyskał raz po raz.

– O co chodzi?

– Pani doktor, czy mogłaby pani skomentować śmierć Mary Allen? – spytał jeden z mężczyzn.

– Co takiego?

– Była pani pacjentką, prawda?

– Kim panowie są?

– Gary Starkę, Boston Herald. To prawda, że jest pani zwolenniczką eutanazji? Wiemy, że swoimi słowami wyrażała pani poparcie dla tej idei.

– Nigdy nie powiedziałam nic, co…

– Dlaczego została pani zwolniona ze swoich obowiązków w szpitalu? Abby cofnęła się o krok.

– Proszę zostawić mnie w spokoju. Nie zamierzam z panami rozmawiać.

– Doktor DiMatteo…

Abby odwróciła się, żeby uciec z biura i niemal zderzyła się z Jeremiahem Parrem, który właśnie pojawił się w drzwiach.

– Panowie reporterzy, proszę natychmiast opuścić mój szpital – powiedział ostro, a potem odwrócił się do Abby. – Pani doktor, proszę ze mną.

Abby wyszła za Parrem z pokoju. Przeszli korytarzem do jego biura. Zamknął drzwi i odwrócił się w jej stronę.

– Zaczęli dzwonić z Heralda pół godziny temu – powiedział. – Potem zadzwonił Globe, a potem jeszcze pół tuzina innych gazet! Od tamtej pory telefony się urywają.

– Czy Brenda Hainey im o tym powiedziała?

– Nie sądzę, aby to była ona. Nie wiem, skąd dowiedzieli się o morfinie. I o fiolce w pani szafce. Ona o tym nie wiedziała.

Abby pokręciła głową.

– W takim razie kto?

– Ktoś musiał im o tym powiedzieć. – Parr opadł na fotel. – To oznacza nasz koniec. Dochodzenie w szpitalu. Policjanci szalejący po korytarzach.

Policja. Oczywiście. Oni pewnie też już o wszystkim wiedzą.

Abby patrzyła na Parra. W gardle miała tak sucho, że nie była w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku. Zastanawiała się, czy to nie Parr był źródłem tego przecieku, ale uznała, że to mało prawdopodobne. Taki skandal miałby wpływ również na jego karierę.

Rozległo się głośne pukanie do drzwi i do pokoju wszedł doktor Wettig.

– Co mam do diabła zrobić z tymi reporterami?

– Musi pan przygotować oświadczenie, generale. Susan Casado już do nas jedzie. Pomoże panu odpowiednio je sformułować. Do tego czasu niech nikt z nimi nie rozmawia.

Wettig szybko skinął głową. Potem spojrzał na Abby.

– Czy mogę poprosić panią o otwarcie teczki, doktor DiMatteo?

– Dlaczego?

– Pani wie, dlaczego. Nie miała pani upoważnienia do przeglądania rejestrów tamtych pacjentów. To są akta prywatne i tajne. Żądam, aby zwróciła pani wszystkie notatki.

Abby nie poruszyła się i nic nie powiedziała.

– Nie sądzę, aby dodatkowe posądzenie o kradzież pomogło pani w obecnej sytuacji.

– Kradzież?

– Wszystkie informacje, jakie zebrała pani w tym nielegalnym przeszukiwaniu akt pacjentów, należy uznać za skradzione. Proszę dać mi teczkę. Proszę mi ją dać!

Bez słowa wręczyła mu swoją teczkę. Patrzyła, jak ją otwiera i przeszukuje. Wyciąga jej notatki. Nie mogła nic zrobić. Pod ciężarem ogarniającego ją poczucia klęski musiała spuścić głowę. Jeszcze raz ją pokonali. Zadali jej cios, na który nie była przygotowana. Powinna była się tego domyślić. Powinna była gdzieś ukryć te notatki przed przyjściem tutaj. Za bardzo koncentrowała się nad tym, co ma powiedzieć i w jaki sposób wytłumaczyć się przed Wettigiem.

Zamknął teczkę i oddał ją Abby.

– Czy to wszystko? – zapytał. Zdobyła się jedynie na skinięcie głową. Wettig patrzył na nią przez chwilę.

– Byłaby pani świetnym chirurgiem, DiMatteo. Czas już chyba przyznać, że potrzebuje pani pomocy. Radziłbym pani poddać się badaniom psychiatrycznym. Z dniem dzisiejszym skreślam panią z programu stażu.

Ku swemu zaskoczeniu usłyszała w jego głosie nutę prawdziwego żalu, kiedy dodał cicho:

– Przykro mi.

Rozdział osiemnasty

Detektyw Lundquist był przystojnym blondynem, prawdziwym przedstawicielem rasy germańskiej. Już od dwóch godzin przesłuchiwał Abby, krążąc po niewielkim pomieszczeniu i zadając jej pytania. Jeżeli to była jego taktyka zastraszająca, to odniosła zamierzone skutki. W małej miejscowości w stanie Maine, skąd pochodziła Abby, policjanci byli facetami, którzy jadąc samochodem, przyjaźnie machali do ludzi ręką, wesoło przechadzali się po ulicach miasta, brzęcząc kluczami zawieszonymi na pasku, a na dorocznych uroczystościach kończących rok szkolny wręczali nagrody przyznawane przez radę miejską. Nie byli to ludzie, których trzeba się było bać.