Выбрать главу

– Jesteś pewna, że bezpiecznie dojedziesz do domu? – spytał.

– Włączę po prostu automatycznego pilota.

– Będę w domu za godzinę. Mam kupić po drodze pizzę? – spytał. Ziewając wsiadła za kierownicę.

– Dla mnie nie, dziękuję.

– Nie będziesz jadła kolacji? Włączyła silnik.

– Wszystko, czego w tej chwili pragnę – westchnęła – to łóżko.

Rozdział trzeci

W nocy do Niny Voss dotarło to jak najcichszy szept czy muśnięcie delikatnych skrzydeł: umieram. Świadomość tego nie przerażała jej. Już od tygodni czuwały przy niej na zmianę trzy pielęgniarki, codziennie odwiedzał ją też doktor Morissey, zapisując jej coraz to wyższe dawki furosemidu. Mimo tego wszystkiego Nina zachowywała spokój. Dlaczego miała się niepokoić? W życiu zaznała wystarczająco dużo szczęścia i błogosławionych chwil. Wiedziała już, co to miłość, radość i zachwyt. W ciągu swego czterdziestosześcioletniego życia widziała słońce wschodzące ponad świątyniami Karnaku, spacerowała o zmierzchu wśród ruin Delf i wspinała się na wzgórza Nepalu. Akceptowała swoje miejsce na tym świecie i osiągnęła wewnętrzny spokój. Żałowała tylko dwóch rzeczy. Po pierwsze, że nigdy nie miała własnego dziecka. Po drugie, bała się, że po jej śmierci Wiktor zostanie sam. Przez całą noc jej mąż czuwał przy niej, trzymał za rękę w ciągu tych długich godzin, kiedy walczyła o każdy następny oddech. Kaszel męczył ją, kiedy zmieniano kolejne aparaty tlenowe i kiedy badał ją doktor Morissey. Ale ona nawet przez sen czuła obecność Wiktora. Czasem przed świtem, przez mgłę swoich snów słyszała, jak mówił: Ona jest taka młoda. Taka młoda. Czy nie można jeszcze naprawdę czegoś zrobić? Czegokolwiek!

Czegokolwiek! To był cały Wiktor. On wierzył w działanie, nie wierzył w przeznaczenie. Ale Nina wierzyła.

Otworzyła oczy i stwierdziła, że noc wreszcie minęła, a przez okno sypialni wpadały do pokoju promienie słoneczne. Za tym oknem rozciągał się widok na jej ukochane Rhode Island Sound. Zanim zachorowała, zanim kardiomiopatia pozbawiła ją sił, świt zawsze zastawał ją już ubraną. Lubiła wychodzić wtedy na balkon i patrzeć na wschód słońca. Nawet kiedy Sound spowijała mgła, a powierzchnia wody zlewała się niemal z mlecznymi smugami unoszącymi się w powietrzu, Nina wstawała, aby poczuć nadchodzący dzień. Tak samo, jak teraz.

– Było mi dane zobaczyć tyle świtów, dzięki ci Boże za każdy z nich.

– Dzień dobry, kochanie – wyszeptał Wiktor.

Nina spojrzała na uśmiechniętą twarz męża. Niektórzy patrząc na jego twarz, widzieli w niej władczość, inni geniusz i bezwzględność. Tego ranka Nina widziała w tej twarzy tylko zmęczenie i miłość. Wzięła go za rękę. Ujął jej dłoń i przycisnął do ust.

– Musisz się przespać, Wiktorze – powiedziała.

– Nie jestem zmęczony.

– Przecież widzę, że jesteś.

– Nie, nie jestem. – Jeszcze raz ucałował jej rękę. Poczuła ciepło na swojej chłodnej skórze. Patrzyli na siebie przez chwilę. W rurkach wprowadzonych przez nos Niny cicho syczał tlen. Od otwartych okien dobiegał odgłos fal oceanu rozbijających się o nadbrzeżne skały.

Zamknęła oczy.

– Pamiętasz tamten dzień… – Umilkła na chwilę, aby złapać oddech.

– Jaki dzień? – zapytał cicho.

– Dzień kiedy… złamałam nogę. – Uśmiechnęła się.

Było to w tym samym tygodniu, kiedy się poznali w Gstaad. Powiedział jej później, że zwrócił na nią uwagę, kiedy zjeżdżała w dół i podążył za nią. Potem wjechał pod górę i znowu za nią zjechał. To było dwadzieścia pięć lat temu. Od tamtej pory nie rozstawali się.

– Wiedziałam – szepnęła – w tamtym szpitalu… kiedy stałeś przy moim łóżku. Wiedziałam.

– Co wiedziałaś, kochana?

– Że byłeś mi przeznaczony. – Otworzyła oczy i znowu się do niego uśmiechnęła. Dopiero wtedy zauważyła płynącą po jego policzku łzę. Przecież Wiktor nigdy nie płakał! Nigdy w ciągu tych wspólnie spędzonych dwudziestu pięciu lat nie widziała u niego łez. Zawsze uważała, że jest silny. Teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo się myliła.

– Wiktorze – powiedziała, biorąc go za rękę – nie powinieneś się tego bać.

Szybko, prawie ze złością, wytarł twarz dłonią.

– Nie pozwolę, żeby do tego doszło. Nie mogę cię stracić.

– Nigdy mnie nie stracisz.

– Nie. To nie wystarczy! Chcę cię mieć przy sobie żywą. Musisz być ze mną.

– Wiktorze, jeżeli jest coś… coś czego jestem pewna… – wzięła głęboki oddech. – To jest to, że czas, jaki nam dano tutaj… jest tylko bardzo małą cząstką… naszego istnienia.

Czuła, jak Wiktor drży ze zniecierpliwienia. Wstał z krzesła i podszedł do okna. Stał tam, patrząc na Sound. Czuła, jak jej skóra chłodnieje pozbawiona ciepła jego rąk. Powróciły dreszcze.

– Ja się wszystkim zajmę, Nina – powiedział.

– W życiu… są rzeczy, których… nie możemy zmienić.

– Już podjąłem pewne kroki.

– Ale Wiktorze…

Odwrócił się i spojrzał na nią. Jego ramiona przez chwilę zasłaniały światło poranka.

– Zajmę się wszystkim, kochana – powiedział – ty nie musisz się niczym martwić.

Był to jeden z tych nadzwyczajnie ciepłych i cudownych wieczorów. Zachód słońca, kostki lodu dźwięczące o szkło szklanek, wyperfumowane panie przepływające obok, szeleszczące jedwabiem. Abby stała w ogrodzie doktora Billa Archera i wydawało jej się, że nawet powietrze miało w sobie coś magicznego. Róże i ogrodowe powoje pięły się po drewnianej pergoli. Kwiaty układały się kolorowymi pasmami, przecinając zieleń olbrzymiego trawnika. Ogród był dumą pani domu, Marilee Archer, która donośnym kontraltem raz po raz recytowała botaniczne nazwy, oprowadzając pozostałe żony lekarzy po kolejnych rabatach swego królestwa. Archer stał na tarasie i popijając whisky z wodą sodową, śmiał się.