Pasowali do siebie. Bez trudu odnajdywała jego rytm, dostosowywała się, wtapiała w niego. Stawali się jednością, raz za razem, głębiej i głębiej, a każdy ruch był pieszczotą. Namiętność unosiła ich coraz wyżej i wyżej, tam gdzie stali się już dwiema połówkami jednej istoty, w końcu wznoszącymi się w drodze ku słońcu.
„Strażnik Teksasu” mknął po bezkresnym niebie, oddalał się od eskadry, a jednocześnie zbliżał do „Enterprise”. Coś się zacięło w układzie sterowania i wildcat nie był w stanie utrzymać wysokości. Nie szkodzi, mechanicy naprawią to w mgnieniu oka. Moss zerknął na kompas, nadal upojony wolnością, lotem, walką. Pod koniec stycznia brał udział w nalotach na Formosę i Okinawę. Luty przyniósł naloty na Tokio, a teraz, w marcu, „Enterprise” wspierała walczących na Iwo Jima.
Kadłub zadrżał nagle, zadygotał pod jego stopami. Nadal traci wysokość! Usiłował nawiązać kontakt radiowy z eskadrą, ale w słuchawkach panowała cisza.
Nie ulegał panice. Szarpnął drążek; samolot posłusznie próbował wzbić się w górę, jednak daremnie. Silnik zakrztusił się, potem umilkł na dobre. Moss błyskawicznie przypomniał sobie, co należy robić w razie awarii. Na razie nie dopuszczał do siebie myśli, że będzie się musiał zastosować do tych instrukcji. Awaria i śmierć nie dotyczą przecież jego! Samolot opadał spiralnym ruchem, zaraz wejdzie w korkociąg. Moss nadal usiłował odzyskać nad nim kontrolę i nawiązać kontakt z „Enterprise” albo z eskadrą. Światełka na tablicy rozdzielczej zbladły, by po chwili zupełnie zgasnąć. Śmigło zwalniało na jego oczach. W korkociągu nie ma szans na bezpieczne katapultowanie się. Desperacko naciskał pedały. Ani drgnęły. Śmigło obracało się leniwie, jak skrzydła wiatraka w bezwietrzny dzień.
Słyszał opowieści o siadaniu wildcatem na wodzie, nie mógłby jednak tego dokonać w zepsutym samolocie, który z wysokości siedmiu tysięcy stóp wali się do wygłodniałego oceanu.
W żadnym wypadku nie katapultować się z wysokości poniżej tysiąca stóp! Faszerował tym swoich uczniów kilkanaście razy dziennie. A teraz, gdy pociągnął za rączkę spadochronu, na pewno znajdował się poniżej krytycznego pułapu; nagłe szarpnięcie pociągnęło go w górę. Patrzył, jak martwy „Strażnik Teksasu” opada w dół.
Tafla wody wydała mu się twarda jak beton. Błyskawicznie odpiął spadochron. Morze wchłonęło go w bezdenną czeluść, ale wynurzył się znów, wolny od jedwabiu krępującego ruchy.
Zaczerpnął duży haust powietrza i pociągnął zatyczki kamizelki ratunkowej; niestety, tylko jedna strona wypełniła się powietrzem. Walcząc z falami, nadmuchał drugą. Dopiero wtedy zobaczył szkarłatną wstążkę krwi w wodzie. Zapewne zranił się w nogę, gdy wyrzucało go z samolotu. To niedobrze; krew wabi rekiny, a okoliczne wody obfitowały w te drapieżniki. Musi wydostać się z morza!
Na szczęście tratwa ratunkowa zadziałała bez zarzutu. Wdrapał się na nią z trudem. Wpadł w panikę, ale starał się zachować kontrolę nad sobą.
Fale kołysały go z przerażającą monotonią. Moss wpatrywał się w niebo i czekał. Nadchodziła długa noc. Modlił się o brzask i czekał.
W końcu zza horyzontu wyłoniła się rozpalona purpurowa kula. Pierzaste chmury zalśniły czerwienią. Pokryte morską solą przeguby, kostki i twarz piekły niemiłosiernie. Nadal wpatrywał się w niebo. Dzięki temu nie ulegał rozpaczy.
Zerknął na zegarek; na szczęście ciągle chodził. Wiedział, że gdy zaśnie, prześpi wiele godzin, choć dla niego będą to tylko minuty. Wiatr pchał go na północny zachód, coraz dalej od „Enterprise”. Na skromny ekwipunek składał się nóż zaszyty w nogawce kombinezonu i pistolet w kaburze przy pasie. Obawiał się, że broń jest bezużyteczna, jednak ku jego radości próbny strzał wypalił. Przynajmniej nie był całkowicie bezbronny.
Był spragniony i głodny. Zanim ukrył twarz w cieniu kamizelki, obejrzał ranę na nodze. Strup zatamował krwawienie. Chyba nie wykrwawi się na, śmierć. Dobre i to.
Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy się obudził. Późne popołudnie. Był na siebie wściekły, że zasnął. Zmarnował bezcenny czas; powinien był cały czas wypatrywać statku. Popatrzył w dal, przetarł oczy, popatrzył ponownie. Niemożliwe, czyżby tam, daleko, zobaczył okręt? Słońce go oślepiało, w głowie mu się kręciło z głodu, strachu i pragnienia, a przecież mógłby przysiąc, że widzi jakiś statek. Wkrótce zobaczył go wyraźnie: potężny, najeżony działami niszczyciel. Płynął prosto na niego.
Moss położył się na brzuchu i wiosłował rękami, chcąc zmniejszyć dystans dzielący go od okrętu. Ratunek jest tuż-tuż. Wstał, z trudem utrzymywał równowagę, i wymachiwał białym podkoszulkiem. Krzyczał z radości, gdy niszczyciel zmienił nieco kurs. Płyną po niego! Wiosłował dalej, był coraz bliżej stalowego kolosa. Zrzucili sznurową drabinkę. Wspinał się na pokład, ku bezpieczeństwu. Jego modlitwy zostały wysłuchane. Uśmiechnął się szeroko – nie ma to jak szczęście Colemanów! Podniósł głowę, chcąc powitać swoich wybawców, i przestał się uśmiechać. Przez burtę wychylały się dziesiątki twarzy. Twarzy Japończyków.
Rozdział dziewiętnasty
Marzec zawitał do Sunbridge z fanfarami, a opuszczał je chyłkiem, cichutko. Seth obserwował ciążę Billie okiem znawcy; teraz będzie chłopak, czuł to w kościach. Billie cieszyła się na kolejne dziecko. Nie miała mdłości i krwotoków, jak wtedy, gdy nosiła Maggie i Susan. Seth dostrzegł w niej spokój, którego dawniej nie było.
Również Agnes nie spuszczała córki z oczu. Choć Billie była dopiero w czwartym miesiącu, matka wmawiała sobie, że widzi niezawodne oznaki; Billie trzymała się prosto, jej brzuch nie był tak niski i okrągły jak z dziewczynkami. To na pewno chłopiec. Seth wyśmiewał się z niej i parskał, ale chętnie słuchał, gdy mu o tym mówiła.
Billie uśmiechała się pod nosem. Żadne z nich nie miało absolutnej pewności. Tylko ona wiedziała: Billie Coleman urodzi syna.
Zaledwie przed dwoma tygodniami przyznała się, że jest w ciąży. Tego samego dnia wysłała do Mossa list, informując o ich „małym wypadku”. Teraz Moss już wie, że dziecko jest w drodze i że jej zdaniem będzie to chłopiec.
Kiedy siadała za biurkiem, żeby napisać do niego kolejny list, spojrzała na kalendarz i, jak co dzień, skreśliła datę. Ostatni raz miała od Mossa wiadomość sześć tygodni i trzy dni temu. Nawet Seth nie dostał ani słowa. Martwiło ją to, ale nie była to sytuacja wyjątkowa. Czasami plik listów przychodził na raz. Moss jest cały i zdrowy; gdyby było inaczej, poczułaby to.
Zegarek wskazywał kwadrans po jedenastej, kiedy zapragnęła napić się ciepłego mleka. Przechodziła przez duży hol. Wtedy usłyszała dzwonek do drzwi.
– Telegram dla pani Mossowej Coleman. Proszę tutaj podpisać. – Doręczyciel miał smutną, współczującą minę. Telegram nadało Ministerstwo Wojny.
– Mamo! – krzyknęła.
To, co działo się później, zapamiętała w zwolnionym tempie: Agnes schodziła ze schodów, Seth z gabinetu. W rzeczywistości Agnes biegła na łeb, na szyję, a teść wyskoczył jak korek z butelki szampana.
Seth ciężko opadł na drewnianą ławę i patrzył na prostokąt żółtego papieru. Nie ruszał się.
– Mam to otworzyć, Seth? – zapytała spokojnie Agnes.
Nagle zrobił się z niego bezradny starzec. Dwie pary oczu śledziły ruchy Agnes, gdy zdecydowanie rozrywała kopertę.
Z ŻALEM INFORMUJEMY, ŻE PORUCZNIK MOSS COLEMAN ZOSTAŁ UZNANY ZA ZAGINIONEGO W AKCJI.
Zaginiony, nie zabity. Zaginiony. Zaginiony. Zaginiony. Billie czepiała się ostatniej nadziei.