Выбрать главу

– Tylko tyle – Agnes wsunęła kartkę w drżące ręce Setha. Wyprostowała się i szczelniej owinęła niebieskim szlafrokiem.

– Zaparzę kawy. Chodźcie ze mną do kuchni, oboje. Nie ma sensu histeryzować. Moss zaginął. Nie jest ranny, nie zabili go, tylko zaginął. Dopóki nie dowiemy się czegoś więcej, nie wolno nam rozpaczać. Billie! Weź się w garść! Musisz myśleć o dziecku. Napijemy się kawy, zjemy ciasto i porozmawiamy we trójkę. A później pójdziemy spać. Nic więcej nie możemy zrobić.

– Japonce go mają. Torturują i…

– Ani słowa więcej, Seth – przerwała ostro Agnes. – Nie możesz denerwować Billie. Jest w ciąży, czyżbyś zapomniał? Nie życzę sobie takich rozmów. A ty, Billie, ty musisz wierzyć, że Moss żyje i że do ciebie wróci. Obiecał to, prawda? Ja mu ufam, dlaczego i wy nie możecie?

Billie skinęła głową i otarła łzy rękawem.

– Dobra, Aggie. Gdzie ta cholerna kawa, którą nam obiecałaś.

– Chwileczkę. Co mówiłam? Masz nie przeklinać w mojej obecności. Teraz jesteś zdenerwowany, ale nie waż się tego zrobić nigdy więcej. A kawa musi się zaparzyć. Jeszcze pięć minut. Nie mogę znaleźć ciasta, więc zjemy chleb kukurydziany z masłem i dżemem.

Billie widziała, jak matce drżą ręce. Jak zwykle starała się czymś zająć, byle nie myśleć. Ona i Seth będą jedli, gryźli i łykali. Kiedy Agnes im pozwoli, każde pójdzie do swojej sypialni i będą płakać jak dzieci. Seth za synem, Billie za mężem, Agnes za dostatnim życiem.

Żyli dalej; nie mieli innego wyjścia. Agnes ciągle wynajdowała im coś do roboty. Nie szczędziła ostrych słów. Byli jej posłuszni.

Dni Billie wypełniała opieka nad dziewczynkami i pisanie listów do Mossa, które ukrywała w szufladzie komody. Nieważne, że nie mogła ich wysłać, przynajmniej miała zajęcie. Nie wiadomo, dlaczego nie płakała. Nie miało to nic wspólnego z matką. Raczej z wiarą Mossa, że nic mu się nie może przytrafić. Rozpaczliwie czepiała się tej myśli. Na duchu podtrzymywały ją także listy od Thada Kingsleya. Przychodziły co tydzień. Absurdalne ploteczki wywoływały uśmiech na jej twarzy. Thad zawsze wspominał, że Moss na pewno czeka na spokojną chwilę, by bezpiecznie wrócić do domu.

Nigdy jej nie zastanowiło, jak to możliwe, że listy Thada przychodzą regularnie, co tydzień, bez opóźnienia. Walczył na tej samej wojnie co Moss, latał w tej samej eskadrze, służył na tym samym okręcie. Wystarczało, że do niej pisał.

Po miesiącu znała każdego pilota, wiedziała, jak nazywają się ich dziewczyny i z jakimi zwierzakami się wychowywali. Dowiedziała się, dlaczego samoloty latają i jak wygląda ich wnętrze. Thad zdradził jej, jak ma na drugie imię i jak Nowa Anglia wygląda jesienią. Na myśl o syropie klonowym z Vermont ciekła jej ślinka. Listy od Thada to liczne strony wypełnione drobnym pismem. Billie wzruszała jego troskliwość. Kiedyś mu się odwdzięczy, choć nic nie będzie w stanie dorównać nadziei, jaką w niej podtrzymywał.

Pewnego popołudnia Seth wpadł do domu z poszarzałą twarzą. Serce Billie przestało bić.

– Co się stało? Wiesz coś o Mossie? – zapytała przez ściśnięte gardło. Pokręcił głową i otarł łzy wierzchem dłoni.

– Nessie nie żyje.

– Twój koń? – zapytała głupio.

– Tak, mój koń. Właśnie przed chwilą… Muszę zadzwonić po weterynarza.

– Skoro… nie żyje, po co weterynarz?

– Bo tak! – warknął. – Bo tak.

Zachowywał się, jakby chodziło o człowieka, nie o konia. Billie nie mogła tego znieść.

Agnes skwitowała krótko: ona i Billie nie zrozumieją go, bo nie urodziły się i nie wychowały w Teksasie.

Jednak Billie rozumiała. W życiu Setha Nessie była ważniejsza niż jego żona. Po śmierci Jessiki nie uronił ani jednej łzy. Codziennie natomiast wędrował na grób klaczy i wracał z czerwonymi oczami. To także przeminie, powtarzała sobie Billie. Miała rację. Teraz Seth o nią dbał jak kwoka o kurczęta. Jej dziecko było jego ostatnią szansą. Nic więcej mu nie zostało. Niech mnie Bóg ma w swojej opiece, myślała nieraz Billie, jeśli to dziecko zrobi z nas wszystkich głupków.

* * *

Moss upadł na twardą, wilgotną podłogę. Morze było niespokojne tej nocy. W panującej w pomieszczeniu ciemności nic nie widział, ale z warkotu silnika i plusku fal za ścianą wywnioskował, że znajduje się poniżej poziomu wody. Otaczała go ciemność i zimno. Jego towarzyszami niedoli byli Amerykanie, kilku Australijczyków i szczur.

Zaraz po tym, jak go wyratowano, Japończycy zaczęli długie i bezlitosne przesłuchiwanie. Następnie przeniesiono go na ten statek. Mówiono, że płynie do Japonii. To było osiem dni temu – Moss liczył doby wkładając sznurowadła w dziurki, jedną dziennie. Raz na dobę żołnierz w mundurze, uzbrojony po zęby, przynosił im garnek wody i po garści ryżu na osobę.

Kiedy pilotował „Strażnika Teksasu”, wyobrażał sobie Japończyków jako roboty bez twarzy, pionki w rękach nieugiętego rządu, który chce zniszczyć Amerykę. Teraz wróg miał twarz; płaską, żółtą i groźną. Moss nienawidził ich, nie tylko władców, nie tylko narodu jako takiego, nienawidził każdego Japończyka.

Życie więźniów było jednym pasmem mroku, zimna i brudu. Marynarz, ranny pod Iwo Jima, zmarł przed dwoma dniami. Jego zwłoki poniewierały się w ciemności. Jeden z Australijczyków znał kilka słów po japońsku. Poinformował strażników o śmierci marynarza. Zamiast zabrać ciało, dali im o garść ryżu mniej, a kubek cennej wody wylali na podłogę. Australijczyk zerwał się na równe nogi i zaczął krzyczeć; w odpowiedzi dostał pałką w głowę. Po tym zajściu bardzo długo nikt się nie odzywał.

Godziny ciągnęły się bez końca, czas nie miał znaczenia, a jednak dzień w dzień, gdy podawano im skromny posiłek, Moss nawlekał sznurowadło. Prawy but był już gotów, teraz zajmował się lewym. Nie wiedział, czy dożyje dnia, w którym i ten zasznuruje do końca. Nie wiedział nawet, czy tego chce.

* * *

W pewien pochmurny ranek silniki umilkły. Wymęczeni, wygłodniali więźniowie wyszli na pokład, na świeże powietrze. Wtedy dopiero się zorientowali, że stanowili część dużo większej grupy. W sumie było około sześćdziesięciu jeńców. Podawano sobie z ust do ust wiadomość, że pognają ich do Muishi. Moss na próżno wytężał pamięć; lokalizacja tego miejsca wyleciała mu z głowy. Jak się okazało, był to kompleks kopalń węgla wśród wzgórz północnej Japonii.

Za życia zstąpili do piekieł. Bosych, półnagich więźniów pędzono do kopalni o świcie. Chwilami szli, chwilami pełzli długim na dwie mile chodnikiem, gdzie powietrze było stęchłe, a temperatura dużo niższa niż na zewnątrz. Wieczorem wychodzili na powierzchnię bliżsi śmierci niż życia.

W kopalni pracowało prawie czterystu mężczyzn. W pocie czoła wyrywali ziemi węgiel dla japońskich władców…

Jedzenie stało się obsesją. Skąpe garście ryżu, twardy chleb i wodnista zupa nie wystarczały, by utrzymać ich przy życiu.

Japończycy, choć bezlitośni i brutalni, respektowali religijne święta. I tak, gdy więźniowie opowiedzieli im, że zwyczajem zachodnim jest jeść i palić i czuwać przy zmarłym, uwierzono im. Od tego czasu strażnicy znosili miski ryżu, owoce i papierosy, ilekroć któryś z jeńców umarł.

Z czasem apetyty zmalały. Zabójcza praca znieczulała na ból, nadzieja była tylko nikłym wspomnieniem. Wszyscy jednak pamiętali dom, choć każdy z innego pochodził i do innego tęsknił.

Moss pragnął przeżyć. Chciał ponownie zobaczyć córeczki, uściskać żonę. Codziennie toczył ze sobą walkę. W końcu znalazł broń, która pomogła mu przetrwać: nienawiść. Nienawiść do wrogów, do Japońców.

Ci, którzy się poddawali, umierali najszybciej. Słuchali butnych opowieści strażników, że wojna potrwa sto lat. Z zewnątrz docierało do Muishi tak niewiele wiadomości, że czasami Moss także niemal w to wierzył. W takich chwilach był bliski załamania. Wtedy jednak przypominał sobie, że jest Colemanem. Colemanowie się nie poddają. Colemanowie są bardziej uparci niż osły i silniejsi niż byki. Był o tym przekonany. Marzył o dzieciach. Maggie. Susan. O synu, który się nie narodzi, jeśli on ulegnie rozpaczy…