— Wiem. — Igrejna nagle zamarła utkwiwszy wzrok w swoim pędzelku. — Zrozumiałam, co mnie tak rozeźliło. Widzowie.
— Słucham?
— Widzowie. I wiesz, wydawało mi się, że one nie robiły tego ot tak po prostu — one czerpały z tego przyjemność.
— Kto? Widzowie?
— Nie. Krokodyle, warany… Wszystkie. Później jeszcze postałam obok słoni, obok białych niedźwiedzi… Wszędzie jedno i to samo. Miałam takie wrażenie, że dla zwierząt ważny jest ten głupi ranking. Ze skóry niemal wyłażą, żeby tylko zebrać tłum ludzi.
— Zwierzęta?
— Aha.
— Nie, żartujesz chyba!…
Igrejna popatrzyła na niego bez uśmiechu:
— Zamydlono ci oczy. Wielu rzeczy nie widzisz.
Maks nie bez wysiłku uśmiechnął się:
— „Nie wierz oczom swoim”…
— Więcej nie pójdę — cicho powiedziała Igrejna. — Wybacz. Kiedyś to wszystko… Krótko mówiąc, nie pójdę do tego zoo już nigdy.
Wojkow wyprzedał zębaty przychówek po zwierzyńcach. Rodzice nie rozpaczali — dla krokodyli troska o potomstwo kończy się, kiedy nowo narodzone krokodylki dostają się do zbiornika wodnego.
Gady przeniesiono do zimniejszego pomieszczenia. Praca pod dachem okazała się dla Maksa z jednej strony trudniejsza, z drugiej zaś prostsza. Trudniejsza, ponieważ w pawilonie nie było specjalnego miejsca dla operatora; prostsza, dlatego że nie trzeba było sterczeć całymi dniami na deszczu albo pod palącymi promieniami słońca.
Ledwie Markow przyzwyczaił się do nowego miejsca pracy, kiedy znowu przyszło mu je zmienić. W połowie listopada został oddany do eksploatacji nowy obiekt „Limpopo” i tam przesiedlone zostały krokodyle, które znalazły się teraz w sąsiedztwie hipopotamów.
Po obwodzie budynku o kształcie kopuły biegały antylopy, oddzielone od niebezpiecznych sąsiadów niezbyt solidnie wyglądającym metalowym ogrodzeniem.
W gorącej, dusznej, cieplarnianej atmosferze technika czasami zawodziła. Maksym pocił się jak koń i trzymał w szafce stos sportowych koszulek na zmianę, które Igrejna każdego dnia prała i prasowała.
O pracy Maksa małżonkowie więcej nie rozmawiali. Nie można powiedzieć, żeby Maksa to nie męczyło. „Wychodzi na to, że robię coś nieprzyzwoitego, o czym niewskazane jest nawet mówić!” — Powiedział kiedyś w gniewie. Igrejna uważnie na niego popatrzyła — i nic nie odpowiedziała. Poszła prasować podkoszulki.
Maksym często teraz widywał się z Raczewskim i z Fedorowem. Przy spotkaniu pozdrawiali się — i to wszystko. Obaj zastępcy dyrektora przy bliższym poznaniu okazali się rówieśnikami Maksa, obaj jednak zachowywali się niczym wielcy szefowie, a Maksym sam się nie narzucał: historia z Korowką jeszcze nie odeszła w zapomnienie.
Pewnego razu Maks przypadkowo stał się świadkiem rozmowy między kierownikami.
Zasiedział się w kabinie toalety z prostej i niewinnej przyczyny: suwak od dżinsów „wciągnął” skraj koszuli. Bez pośpiechu i bez nerwów, Maks starał się doprowadzić do porządku, kiedy usłyszał kroki i w toalecie zapachniało drogą wodą kolońską.
— To naturalne — rozległ się głuchy głos, w którym Maks z przerażeniem rozpoznał głos Wadima Raczewskiego. — Tak samo naturalne, jak dla ciebie zjeść kanapkę z kiełbasą. To natura! Prawa przyrody!
— A p-pamiętasz, jak mi opowiadałeś o kurczętach? — To był nerwowy, trochę się jąkający głos Denisa Fedorowa. — Że przecież dzieci…
— Nie, powiedz mi: czy prosisz dzieci, żeby się odwróciły, kiedy jesz kanapkę z kiełbasą?
— A-a, twoje rankingi spadły, a d-do tego jeszcze przy wszystkich punktach…
— Nie pleć głupstw! — Raczewski zawiesił głos. — Niczego od ciebie nie potrzebuję, nawet zgody…
— Antylopy są m-moje…
— Jakie, do diabła, antylopy…
— Skandal…
— Urządzimy to tak, żeby wyglądało na nieszczęśliwy wypadek…
— Cicho!
Obaj zamilkli. Dopiero teraz zdali sobie sprawę, że toaleta jest miejscem publicznym i jedna kabina jest zamknięta.
Nastąpiła cisza; Maks oblał się zimnym potem. Na szczęście Raczewski i Fedorow nie zaczęli wyłamywać drzwi, nie zaczęli nawet dopytywać się, kto jest w środku. Po prostu wyszli, nie mówiąc do siebie więcej ani słowa.
Minęły dwa tygodnie. Rankingi w „Imperium” utrzymywały się na „zimowym” poziomie, to jest poniżej średniego. Maks zauważył, że krokodylom dawano niewiele jedzenia.
Jaszka się denerwował. Odetta się awanturowała. Rotbard nie wychodził z wody — śliska zielona kłoda.
Do maleńkiego stada antylop, biegającego po terenie, dołączyły trzy albo cztery nowe zwierzęta — cienkonogie, młode, pełne wdzięku. I jeszcze z jakiegoś powodu kilka zwyczajnych domowych kóz, które w zespole „Limpopo” wyglądały jak dzikie. Wokół pary melancholijnych hipopotamów na zmianę kręcili się to Fedorow, to Raczewski.
Maksym nabrał przyzwyczajenia zachodzić po drodze z pracy do pubu na rogu i wypijać stopięćdziesiątkę. Igrejna marszczyła nos na jego widok, niczym na widok krokodyla.
„Urządzimy to tak, żeby wyglądało na nieszczęśliwy wypadek”. To zdanie wciąż chodziło Maksowi po głowie. Gdyby podzielił się z Igrejną — byłoby mu łatwiej, ale żona jasno dała do zrozumienia, że o stanie spraw w jego obecnej pracy słuchać nie chce…
Kiedy w niedzielę na dziennej zmianie pojawili się oprócz Maksa jeszcze dwaj operatorzy, podświadomie wyczuł napięcie. Zmiana prawie dobiegła końca i nic się nie stało; Maks już zaczął marzyć, jak weźmie prysznic i przebierze się, jak dotrze do pubu i poprosi znajomą bufetową o swoją zwyczajową dawkę uspokajacza, gdy nagle w pawilonie terrarium pojawiła się koza.
— Uwaga wszyscy — rozległ się w słuchawkach głos reżysera.
Publiczność się ożywiła:
— Ej, a ta skąd się tu wzięła?
— Uciekaj kózko, bo cię zeżrą! Jeszcze niczego nie rozumiejąc, Maksym wziął kozę w kadr — planem amerykańskim.
Woda w basenie zafalowała miękkimi fałdami. Koza zupełnie bezmyślnie podchodziła coraz bliżej do brzegu basenu.
— Druga kamera — na wodę — rozporządzał reżyser. — Pierwsza kamera — na kozę.
Publiczność zaczęła krzyczeć. I Maks zapragnął krzyknąć — ale on był operatorem, dobrym operatorem, i pracowałby z pełną dyscypliną, zapewne, nawet w rejonie działań wojennych. Woda wystrzeliła do góry. Koza zdążyła zabeczeć i odskoczyć. Zęby Rotbarda zamknęły się na jej biodrze. Maks doskonale wiedział, że raz zaciśnięta paszcza krokodyla zdobyczy nie wypuści.
Na piasek pawilonu trysnęła krew. Tłum się zakołysał — ktoś odskoczył od barierki, ktoś, przeciwnie, przechylił się do przodu. Rotbard rzutko zaciągał kozę do basenu, a na pomoc spieszyły mu Odetta, Otylia i Jaszka.
— Pracujemy! — Mówił w słuchawkach reżyser Sycz. — Pierwsza kamera, zbliżenie!
W tym momencie nastąpił tak zwany „drugi punkt zwrotny” dramaturgii wydarzeń. Z sąsiedniego wybiegu do basenu podbiegł hipopotam.
Maks pierwszy raz w życiu widział, jak hipopotamy biegają. Większość publiczności także. Umiejętności hipopotama przekraczały wszelkie wyobrażenie. Mknący po stepie czołg robi mniejsze wrażenie.
Hipopotam rzucił się na krokodyla i Maks całą sekundę był pewien, że teraz Rotbard zostanie rozdeptany. Koza dawno nie dawała znaków życia; taśma rejestrowała scenę starcia krokodyla z hipopotamem — niebywałe widowisko! Wreszcie Rotbard odszedł w poczerwieniałą wodę „z niczym”. Hipopotam, trącając pyskiem trupa kozy, jakby starał się przywrócić ją do życia. Daremnie.