Ze służbowych wejść wyszli nagle młodzi ludzie w specjalnych kombinezonach, ze szlauchami w rękach. Kogo oni chcieli przestraszyć strumieniem wody? Krokodyle? Hipopotama?
Następnego dnia pracownik, rzekomo odpowiedzialny za to, że pozostawił otwarte drzwi klatki, w której znajdowała się koza, został zwolniony dyscyplinarnie. Wiele gazet wydrukowało sprawozdanie o dziwnym i przerażającym wydarzeniu w ogrodzie zoologicznym: hipopotam przyszedł na pomoc kozie, ale było już za późno! Ranking „Limpopo” wzrósł do niebywałego, nawet jak na okres letni, poziomu.
A Maksym Markow przyszedł do domu pijany i wszystko opowiedział Igrejnie.
— Nic nie można zrobić — z przykrością powiedział adwokat. — Najwyżej spróbować dowieść, że podpisał pan dokumenty pod przymusem…
— Podpisałem je z własnej woli — powiedział Maksym.
Adwokat wzruszył ramionami.
— Co was podkusiło… Nie, proszę państwa, nie wezmę tej sprawy.
Maksym i Igrejna pożegnali się i wyszli. To był już trzeci adwokat, do którego się zwrócili; oczywiście, gdyby mieli jakieś układy, znajomych, chociażby jakieś doświadczenie — możliwe, że osiągnęliby więcej. Albo nie.
Igrejna milczała przez całą drogę do samego domu. Przebrali się, umyli ręce i usiedli do stołu w kuchni. Postawiła czajnik na płytę.
— Wybacz — powiedział Maks.
— Głupstwo — odezwała się Igrejna. — Nie należy żałować. Potem zobaczymy…
I zamyśliła się.
Na przełomie wiosny i lata „Imperium zwierząt” otworzyło kilka „Pokazów miłości” — jeden za drugim. Liderem wiosennego rankingu oglądalności zrobiono cietrzewia: zgodnie z wolą pracowników zoo w klatce z pięcioma samcami znalazła się jedna niepozorna kurka. Wojując o jej serce, ptaki dopuszczały się wszystkiego. Działania, zaczynające się jako niewinny „konkurs pieśni i tańca”, przemieniły się w swoją karykaturę, pogrążając się w intrygach; solistom, którzy na minutę zawojowali uwagę kurki (i publiczności), konkurenci, jakby przypadkiem wrzucali na głowę poidła z błotnista wodą i brodziki dla piskląt. W repertuarze były popychania, szczypania, uderzenia dziobem. Ostatecznie outsider, żałosny z wyglądu, który nie dośpiewał do końca ani jednej arii, „plunął” na konkurs i zabrał się do gwałcenia kurki w ciemnym kącie klatki, a czworo jego towarzyszy, zobaczywszy to, przekształciło moment bezprawnej miłości w ohydną jatkę i śmietnisko dobrych obyczajów.
Po skandalu namiętności w ptaszarni, cietrzewie zostały spisane na straty, a rankingowe pierwszeństwo przechwyciły jelenie: ich długi i wąski wybieg przekształcił się w rykowisko.
— Dlaczego tak bywa — zastanawiano się wśród publiczności — że ni to ładna ni zgrabna, a mężczyźni za nią tak się oglądają.
„Ni ładna ni zgrabna” była samicą jelenia Elli, rzeczywiście niepozorna, z ludzkiego punktu widzenia, ale nadzwyczaj pociągająca dla samców swojego rodzaju. Każdego dnia na wybiegu jeleni stukały rogi: o przychylność Elli walczono zaciekłe i brutalnie. Szybko wyłonili się dwaj liderzy, którzy wielokrotnie sprawili cięgi pozostałym pretendentom: tych zuchów zwano Agat i Zefir. Elli zachowywała się oburzająco, dawała nadzieję i jednemu i drugiemu, jakby umyślnie prowokując potyczki. A po bitwie nigdy nie żałowała pokonanego: od razu zapominała o jego istnieniu, nadskakując zwycięzcy. Konserwatywni dorośli w tym momencie proponowali dzieciom patrzeć gdziekolwiek, byleby nie na wybieg jeleni…
Agat zwyciężał częściej. Siły Zefira wyczerpały się; Agat, utwierdziwszy się w swojej przewadze, przechadzał się w burzy oklasków i publicznie rozkoszował się miłością z Elli. Ale pewnego dnia Zefir „zmówił się” z już odrzuconymi pretendentami i napadli na Agata w czterech: stróże musieli interweniować, żeby nie dopuścić do zabójstwa. Publiczność współczuła Agatowi, oburzała się na perfidię Zefira i czekała, co teraz będzie z Elli; obojętna kokietka w mgnieniu oka zostawiła przegranego i dzieliła radość zwycięstwa nie tylko z Zefirem, ale i z trzema jego towarzyszami.
— Łajza! — Krzyczano w tłumie.
— Czego krzyczysz, chłopie — odzywali się inni dobrodusznie. — U nich tak jest przyjęte, spójrz, one wszystkie rogate…
Obok basenu krokodyli postawiono wielką klatkę z kanarkami. Ptaki w końcu jakoś przywykły do przerażającego sąsiedztwa i nie drętwiały ze strachu co chwilę; krokodyle po kolei podchodziły do klatki i odgrywały etiudę pt.: „Chcę kanarka, ale nie wiem jak go dostać” Oglądalność krokodyli nie rosła, ale i odczuwalnie nie spadała: filmik z krwawymi przygodami Rotbarda wyświetlany był nie tylko na „Zwierz TV”.
Ani Raczewski ani Fedorow więcej Maksyma nie spotykali.
Stojąc na operatorskim „mostku” długo wpatrywał się w wodę; na powierzchni kołysały się łodygi roślin, liście lilii wodnych, jakieś egzotyczne kwiaty; Maks nie szukał wzrokiem krokodyli. Jednak wkrótce okazało się, że krokodyle szukały jego.
Na początku wszystko wydawało się przypadkowe: Maks patrzył w wodę, Rotbard patrzył na Maksa. Maks przenosił wzrok, przypatrywał się liliom wodnym, sprawdzał kamerę; Rotbard leżał w wodzie, tam, gdzie padał cień Maksyma. Od jego spojrzenia, bezwzględnego i bezlitosnego, Maksowi po plecach przebiegł zimny dreszcz.
Niekiedy do Rotbarda dołączały Odetta albo Otylia. Niekiedy Jaszka. Rozdziawiały paszcze, jakby szydząc: po kolei odchodziły do klatki z kanarkami, i szczebiot za stalową siatką momentalnie milknął.
Pewnego razu Maks zobaczył, jak Rotbard posłał na swoje miejsce Odettę. Do kanarków, jakby na dyżur. Ledwie rozróżnialne w wodzie poruszenie, ledwie dosłyszalny dla uszu dźwięk — i Odetta poza kolejnością poszła zabawiać widzów, a Rotbard został, by patrzeć na Maksa. Ale dziwna rzecz: wystarczyło, żeby Markow podniósł kamerę, żeby utrwalić to spojrzenie, a krokodyl momentalnie odwrócił się i popłynął w stronę brzegu.
Maks zostawił kamerę. Krokodyl wylazł na piasek, znowu popatrzył Maksowi w oczy i ostrożnie przesunął łapę, wydrapując nierówną linię. Wyglądało to zabawnie — jakby krokodyl rysował, ale kiedy Maks wziął Rotbarda w kadr — ten znowu się odwrócił, przejechał brzuchem po piasku i dał nura do basenu.
— A to drań — powiedział Maks głośno.
Po zakończeniu pracy i przebraniu się, na przekór zwyczajowi, wrócił do krokodyli. Stanął przy barierce, pośród widzów. Mimo powszedniego dnia i bardzo sprzyjającej pogody, ludzi przed basenem było wystarczająco dużo i czytnik rankingu kręcił się, trzeba powiedzieć, całkiem sprawnie. Maks stał cicho, niczym się nie zdradzając, ale Rotbard i tak uchwycił oczami jego wzrok. Powoli, jak ciężka łódź podwodna, podpłynął do brzegu, położył pysk na piasek i zaczął wpatrywać się w Maksa.
— Dlaczego on na mnie patrzy?!
Igrejna, która cały dzień przesiedziała w naukowej bibliotece, tarła piąstką poczerwieniałe oczy:
— Przepracowałeś się… Chyba nie chce cię zeżreć, jak tę kozę.
— Ale on patrzy. Zapamiętał mnie.
Igrejna przeciągnęła się:
— Poproś, by przenieśli cię do słoni. Albo lepiej — do żyraf… A choćby i do osłów!
— On rozumie, kiedy kręcę film, a kiedy po prostu patrzę.