— Jeśli wilki w labiryncie układają piramidki, dlaczego krokodyl nie miałby orientować się w technice filmowania?
— Piramidka jest potrzebna do rankingu. A ja dla oglądalności nie jestem potrzebny, jestem tylko fragmentem pomieszczenia…
— To ten sam krokodyl? Zdrowy jak koń?
— Tak. Rotbard.
Igrejna wzdrygnęła się, jakby z zimna. Nic nie powiedziała.
W dalekim kraju, w nocy głębokiej jak toń oceanu, za stolikiem na brzegu podświetlonego basenu siedział młody człowiek o nieprzyjemnym, strasznym wyrazie twarzy. W niewielkiej odległości, ukryte przed wzrokiem, brzmiały młodzieńczą namiętnością skrzypce i flet. W matowym świetle reflektorów tańczyła półnaga Mulatka; jej ciemne, lśniące ciało, błyszczało niczym tafla wody.
Kelnerzy prześlizgiwali się w tłumie, na podobieństwo szarych wielorybów.
Młody człowiek palił, strząsając popiół do talerza z niedojedzoną wątrobą rekina. W powietrzu pachniało sztormem; nie dalej niż sto metrów od stolika, za krzakami magnolii, ocean ze wściekłością uderzał o kamienie. Na stoliku, przed młodym człowiekiem, migotał płomyk świeczki, pływającej w ogromnej muszli z masy perłowej; obok paliła się jeszcze jedna, nierzeczywista, na ekranie laptopa.
Sąsiednie stoliki pustoszały. Nieopodal, na przeciwległym brzegu basenu, pływały w gęstym, aromatycznym powietrzu czyjeś twarze nad białymi kołnierzykami, różnobarwnie pobłyskiwały brylanty w różowych kobiecych uszach, głosy mieszały się różnymi językami, niczym paplanina papug w ogrodzie zoologicznym…
Młody człowiek boleśnie pokręcił głową. Przetarł dłońmi twarz; papieros, zapomniany w popielniczce, umierał daremnie.
Starszy kelner, przyglądający się dziwnemu klientowi już półtorej godziny, bezszelestnie podmieniał popielniczkę. Wrócił do bufetu, gdzie nad głową barmana wisiał wypchany krokodyl, wykonany z porażającą maestrią.
— Co on pali? — Zapytał barman kącikiem ust.
Kelner ledwie zauważalnie kiwnął głową: wieloletnie doświadczenie i czuły węch pozwalały mu określać właściwości tabakowego dymu przy pierwszym wdechu. Zawartość zdobytej popielnicy przedstawiała sobą tylko resztki drogiego papierosa; tymczasem młody człowiek na brzegu basenu siedział, trzymając się za głowę i kiwał w rytm muzyki. Barman umiał czytać z ust — gdyby język, którym młodzieniec rozmawiał sam ze sobą, był mu znany, umiałby rozróżnić oddzielne słowa:
— P-pusto… gdzie się wszyscy podziali… hypofiz… Powiązania… Myśl, Denia, dalej, obudź się…
Przysunął się do laptopa. Na ekranie pojawił się tekst, przeplatany pstrymi wysepkami obrazków i schematów; młody człowiek wyszczerzył się, jakby zobaczył tam testament wroga. Jego twarz, podświetlona latarniami, świecą i ekranem, wywołała u starszego barmana uczucie deja vu. Gdzie, kiedy widział tę twarz? Taką straszną, taką znajomą… Gdzie, kiedy?
Klienci z odległego stolika odwrócili jego uwagę. Przyjął uzupełnienie zamówienia, przekazał notatkę do kuchni i przygotował rachunek. Zauważył, że młody człowiek na brzegu basenu jak siedział z nosem w ekranie, tak siedzi, tylko teraz na jego nosie, przedtem suchym, pobłyskiwały krople potu.
— Zar-raza!
Właściciel laptopa walnął pięścią w stół, aż podskoczyła świeca, i popielniczka i co bardziej nerwowi goście.
— W czym mogę panu pomóc, sir?
— W n-niczym — młody człowiek patrzył ciężkim i zimnym wzrokiem. — Zostawcie mnie w sp-pokoju.
Zamknął komputer i podniósł się zza stolika. Rozejrzał się nieprzytomnie, ruszył w kierunku basenu i tak jak stał, w ciemnym eleganckim garniturze, w krawacie, którego cena sięgała tysiąca dolarów — kelner miał wprawne oko! — W błyszczących, lakierowanych pantoflach, zwalił się do akwenu.
Podniosły się bryzgi wody. Na drugim końcu basenu zaśmiała się kobieta.
Młodzieniec płynął, podświetlony z dołu, rękawy i nogawki spodni rozpostarły się w wodzie jak na silnym wietrze. Kelner patrzył, porażony — sam w przeszłości był dobrym pływakiem, ale nigdy nie widział takiego stylu: dziwny klient trzymał nogi razem i, prawie nie zginając kolan, mocno wyginał się z boku na bok. Kelner nigdy by nie uwierzył, że człowiek w takim położeniu jest w stanie utrzymać się na wodzie — jednak młodzieniec płynął, podobny do ogromnego gada, a za nim ciągnęły się dwie rozchodzące się fale.
Dopłynąwszy do środka basenu, płynący odwrócił się na plecy. Ujrzawszy jego twarz, kelner wzdrygnął się i odwrócił.
— Potrzebna pomoc? — Zapytał olbrzym z naszywkami ochroniarza.
Kelner pokręcił głową i odszedł do bufetu; barman zadziwiał jakieś panie cudami swojej sztuki, a różnobarwne strugi, z różnych rozmiarów butelek wiły się wokół niego jak żmije wokół fakira. Sam nie wiedząc dlaczego, kelner podniósł wzrok nad głowę barmana…
— Boże wszechmogący — wymamrotał, czując jak wszystkie włosy stają mu dęba.
Patrzył na niego wypchany krokodyl, patrzył ciężkim i zimnym wzrokiem. Kelner nareszcie pojął, kogo przypomina mu nerwowy klient.
Pośrodku basenu cienko zagrał telefon. Pływak, jakby nieświadomy tego gdzie się znajduje, zdjął z paska komórkę:
— Tak… Kąpię się. K-kąpię się, mówię… W basenie… Nie — stał teraz w wodzie pionowo jak konik morski. — Tak. Nadzwyczajnie, twórczo, nowe, rozumiesz, idee… Tabunami… Myślę, może by tak artykulik wysmarować? Tak, w „Nature”… żartuję. Żartuję. Co?!
Kilkoma silnymi rzutami ciała dotarł do brzegu basenu i chwycił się za krawędź:
— Nie chrzań, Wadka! To niemożliwe… Co? N-tak… To wszystko. Wylatuję. W-wylatuję, powiedziałem, to wszystko…
I upuścił telefon. Ten, niczym srebrzysta rybka ześliznął się na dno i tam już pozostał, bez życia.
Dzień zaczął się jak zwykle. Z rana przy wejściu do „Imperium” utworzyła się kolejka; otworzonych było równo dziesięć okienek kasowych, wpuszczając lejące się potokiem pieniądze. Widzowie — wśród przyjeżdżających, jak zwykle w soboty, wielu było spoza miasta, przybywali tylko na jeden dzień skuszeni „zwierzęcą” atrakcją — ruszyli w kierunku wybiegów, wolier i klatek, gdzie zaczynała się codzienna praca: współzawodnictwo, intrygi i spory, ustalanie wzajemnych hierarchii, draki, potyczki, starcia i cała reszta.
Z jednym tylko wyjątkiem: krokodyle tego dnia nie wyszły z wody. Leżały kłodami w baseniku i nie zwracały uwagi na publiczność.
— Co za oszukaństwo! — Oburzali się widzowie. — Za co my płacimy?
Hipopotamice, ulokowane po sąsiedzku z krokodylami, zawiesiły toczone w tym czasie walki w błocie. Wyszły z jamy i położyły się daleko od barierki ogonami do odwiedzających.
Słoń Rawi nagle nerwowo zatrąbił. Dźwięk był naprawdę dziki, usłyszawszy go widzowie przestraszyli się, ale jednocześnie z radością czekali na kontynuację spektaklu — jednak słoń wybrał się w daleki kąt zagrody i stał opuściwszy nisko głowę.
W drugim kącie wybiegu słoni także obojętnie zastygły Szaszi i Gwiazdeczka.
Do administracji „Imperium” dotarły pierwsze skargi.
— Przyjechaliśmy z synem z Achtubińska, specjalnie do waszego zwierzyńca — krzyczała w kierunku okienka jakaś rozwścieczona dama. — Zapłaciliśmy! To oszustwo, tak naciągać ludzi!
Wśród tłumu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawili się dziennikarze.
Wezwali Wojkowa, wyrywając go, niezadowolonego, z prezentacji jakiegoś kolorowego czasopisma. Wojkow błyskawicznie ocenił sytuację i rzucił się na poszukiwanie Raczewskiego i Fedorowa. Niestety, pierwszy tego dnia miał wolne, drugi odpoczywał za granicą. „Imperium” szybko zostało oczyszczone z odwiedzających, do czego przyszło wzywać specjalny oddział policji, ponieważ niektórzy widzowie nie chcieli wyjść.