W południe w „Imperium” nikogo już nie było, oprócz pracowników ogrodu zoologicznego i współpracowników „Zwierz TV”. Końcówkę roboczego dnia spędzili w gabinetach, pomieszczeniach z aparaturą i palarniach, półgłosem pytając jeden drugiego: „Co dalej?”
Czy nie stracimy pracy — obawa rysowała się na wielu twarzach. Znając podejrzliwość Wojkowa wszyscy mówili tylko o łowieniu ryb, szmalu i pozostałych neutralnych tematach.
Maksym Markow włóczył się po opustoszałym ogrodzie zoologicznym. Zaglądał do klatek i wolier, i na wybiegi; wszędzie panowała senna apatia. Niekiedy jakieś zwierzę machnęło ogonem, odganiając muchy. Tylko Rotbard — Maksym był tego pewien — poruszył się w basenie właśnie dlatego, że Markow podszedł do ogrodzenia. I znowu zaczął wpatrywać się w oczy operatora, ale Maks nie podchwycił zabawy w przepychanie się spojrzeniami — odszedł sam, nie czekając na dalszy rozwój tej gry…
Internetowe portale rozniosły nowinę. Papierowe media podchwyciły temat. W kilku wieczornych programach telewizyjnych pojawił się nagłówek: „Tresowane zwierzęta, będące chlubą Imperium zwierząt, urządziły strajk”. Fedorow przyleciał w nocy. Wcześnie rano do Maksyma zadzwonili z księgowości i powiedzieli, że ma wolne — zgodny z prawem płatny urlop, tygodniowy.
— Czyżby naprawdę było już po wszystkim? — Niedowierzając, pytała sama siebie radosna Igrejna. — Koniec „Imperium” Wojkowa?
Maks milczał. Nie chciał rozwiać jej nadziei.
Pierwszego dnia urlopu Maks z Igrejną urządzili piknik, najedli się szaszłyków i nawet trochę się poopalali.
Drugiego dnia zrobili generalne porządki w mieszkaniu.
Trzeciego dnia poszli do kina; potem Igrejna musiała pójść do biblioteki, a Maks, który został sam, z lekka stracił humor. Intensywnie poćwiczył z hantlami, wziął prysznic, popstrykał pilotem przerzucając kanały telewizyjne, potem wstał, ubrał się i wbrew sobie powlókł się do zoo.
Na portierni uprzejmie go zawrócili. Jest pan przecież na urlopie, młody człowieku? No to idź pan sobie, odpoczywaj.
Maksym obszedł wokół ogrodzenia, starając się wypatrzyć w parkanie jakąś dziurkę, ale daremnie — łatwiej byłoby wsunąć palec w betonową ścianę. Co więcej — nie tylko on był taki sprytny, wokół grupami wałęsali się gapie i policyjny patrol od czasu do czasu grzecznie prosił, aby zejść z trawników.
Maks wrócił do domu i zadzwonił do reżysera Sycza. Ten, sądząc po głosie, był z lekka pijany i bardzo nie w sosie; kategorycznie odmówił rozmawiania o czymkolwiek. Urlop — rzecz święta!
Samopoczucie Maksa było coraz marniejsze.
Nie to, żeby tęsknił za Odettą, Otylią, Jaszką i, osobliwie, za Rotbardem, ale coś takiego zagnieździło się w jego duszy, ciemnego, kosmatego i szorstkiego zarazem, jakieś takie uczucie, nie zmartwienia, a raczej winy. Jakby to on, Maks, zrobił jakieś świństwo, sam o tym nie wiedząc.
Albo prawie zrobił.
— Dzwonili z pracy do ciebie — powiedziała Igrejna następnego dnia, kiedy Maks przestąpił próg z ćwiartką chleba w pasiastej torbie. — Powiedzieli, żebyś przyszedł jutro na pierwszą zmianę.
Jej mlecznobiała twarz prawie świeciła w półmroku korytarza.
— A co jeszcze powiedzieli? — Maks mechanicznie odgryzł czarną aromatyczną piętkę chleba.
— Nic. „Zwierz TV” wznawia pracę w poprzednim zakresie — Igrejna uśmiechnęła się krzywo.
Maks przeżuwał.
Nastąpiło ogólne bratanie się. Pracownicy, którzy nie widzieli się pięć albo sześć dni, witali się, jak wojska sojuszników na Elbie. Powietrze dźwięczało od poklepywania po ramionach i po plecach; na głos znowu niczego nie mówili, i tylko po wyjściu na odkrytą przestrzeń między wybiegami, Witia Smirnow, operator dźwięku, wymamrotał przez zęby:
— A czy to prawda, że oni im jeść w ogóle nie dawali? Kto nie pracuje, niby, i tak dalej…?
— Przestań — Markow zmarszczył brwi.
— Z nich zrobi się — znowu wymamrotał Witia — słyszałem, co…
I przerwał.
Przy samej krawędzi basenu krokodyli stał Denis Fedorow, chorobliwie żółty, wychudły, z szerokim uśmiechem na twarzy. Machał gadom ręką — wesoło, po przyjacielsku.
Jesienią na czele rankingu oglądalności „Imperium” stanęły… Osły. Kto by pomyślał!
W nowiutkim, przestronnym wybiegu — osły bowiem dopiero miesiąc temu zostały przeniesione z głównego terytorium do „Imperium” — ustawione były dwa kołowroty, trochę podobne do drewnianych kół młyńskich. Obiekty te wprowadzano w ruch siłą mięśni. Do każdego kołowrotu wprzęgano po pięć osłów. Po sygnale zaczynała się praca: ośle drużyny musiały obrócić swoje koła jak najwięcej razy. Dwa zespoły osłów trudziły się ze wszystkich sił, widzowie dopingowali, bieżące rezultaty wyświetlane były na tablicy.
Jednak najbardziej interesujące rzeczy zaczynały się później. Przegrany zespół był pozbawiany kolacji i zamykany w ciasnej klatce, a w tym czasie, zwycięska drużyna, na tym samym wybiegu, za żelazną siatką, hulała po łączce i delektowała się kolacją. Mało który osioł zwycięzca powstrzymywał się od drwiny, od pogardliwego gestu w kierunku przegranych; na zwierzęta stłoczone w klatce leciał piasek i trociny, plwociny i strumienie moczu. Wtedy pośród zgnębionych i głodnych zwierząt rozgrywało się wstrząsające przedstawienie, które widzowie nazywali „analizą przyczyn upadku”.
Osły szukały winnego, znajdowały go szybko i zaczynały karać. Roślinożerne zwierzęta przejawiały niespotykaną drapieżność; kopały i kąsały ofiarę do krwi. Kiedy „analiza” zachodziła już za daleko, na horyzoncie pojawiali się sprzątacze z przeciwpożarowymi szlauchami w rękach i ochładzali święty gniew karzących, udzielali ofierze pomocy weterynaryjnej i znowu zamykali ją w ciasnej klatce.
Po kilku dniach zawody powtarzano. Bilety z miejscami na „ośle dni” szły w podwójnej cenie. Maks w skrytości ducha cieszył się, że nie posłuchał Igrejny i nie poprosił o przeniesienie do pracy „przy osłach”.
W basenie krokodyli było względnie cicho. Tylko Rotbard ledwie dojrzał Maksyma, podpływał i zaczynał patrzeć.
Mężczyzna wypadł z drzwi windy, Maks ledwie zdążył podstawić mu ramię. Czuć było od niego wodą kolońską, koniakiem, papierosami i kwaśnym potem — specyficznym potem śmiertelnie przerażonego człowieka.
— Aaaa — powiedział ten, który wypadł. — T-to ty… Ten koleś, który filmuje krokodyle…
— Wadim… — Zaczął Maks i pojął, że właściwie nie zna tego człowieka. Przecież nigdy nie zamienił z Raczewskim dwóch słów, poza rytualnym „Dzień dobry — Do widzenia”.
— Jesteśmy baranami — powiedział Raczewski, a w jego głosie nagle przebiła pijacka żałość. — Myśleliśmy, że to one są baranami, kozłami, durniami z rogami, z kopytami… A to my. Boże, co myśmy narobili!
I zaczął szlochać.
Maksym zaciągnął go z powrotem do windy. Przycisnął guzik z piątką — na piątym piętrze mieściła się administracja. Wyszedł na placyk pośród luster i potęgujących blask chromowanych elementów wyposażenia. Pierwszy z napotkanych goryli, z licznej brygady ochroniarzy, jednym rzutem oka ocenił sytuację i zareagował właściwie; przejął z rąk Maksyma bezwładne ciało cennego pracownika i, nie zapomniawszy zapytać Maksyma o imię i stanowisko, powlókł gdzieś pijanego Raczewskiego po miękkim dywanie korytarza. Przywidziało się Markowowi, czy też nie, ale w głębi korytarza otworzyły się drzwi i pojawiła się w nich postać bardzo podobna do Wojkowa. Zresztą z takiej odległości mógł się pomylić.