— Markow!
Maks obejrzał się. Około pięćdziesięcioletni mężczyzna, o wyglądzie alkoholika w pierwszym stadium uzależnienia, nazywał się Piotr Iwanowicz i pracował w dziale gospodarczym ogrodu zoologicznego.
— Nie pokwitowałeś odbioru roboczego ubrania!
— Aaa — powiedział Maks, starając się skojarzyć fakty, gdzie i kiedy powinien był pokwitować. — Ja, to…
Piotr Iwanowicz przywołał go palcem. Maks bezwiednie podszedł.
— Za ubranie robocze — znacząco powiedział kierownik działu gospodarczego. I włożył w dłoń Maksa skrawek papieru.
Maks tępo kiwnął głową. Popatrzył w ślad za odchodzącym kierownikiem; mechanicznie wsunął papierek do kieszeni.
Po wyjściu z zoo, na ruchomych schodach zjeżdżając do metra, przeczytał napisane drukowanymi literami słowa:
„Kuźnia, 19:00”
— A niech to! — Z zakłopotaniem wymamrotał Maks. — Stirlitz się znalazł…
Do kawiarni „Kuźnia” jednak poszedł. Co prawda spóźnił się piętnaście minut. Było to typowa, przeciętna, nierzucająca się w oczy kawiarenka. Maks pamiętał jej nazwę tylko dlatego, że jakiś miesiąc temu świętowali tutaj czyjeś urodziny, chyba reżysera Sycza. Była cała kupa narodu i Maks z Igrejną też przyszli…
Piotr Iwanowicz też był. Maks przypomniał go sobie teraz całkiem wyraźnie.
Wszedł, usiadł przy wolnym stoliku i zamówił kawę. Z sufitu zwisały pseudoświąteczne anielskie włosy, kołyszące się pod strumieniami wentylatorów, jak frędzle na dżinsach hipisa. W głośnikach dudnił pop sprzed paru sezonów. W domu czekała Igrejna, ledwie zdążył ją uprzedzić, że się spóźni.
Przyniesiono kawę. Na szczęście, nic strasznego; oczekiwał gorszej, a tę kawę jak najbardziej można było wypić. W końcu, dlaczego by nie miał łyknąć trochę kofeiny i wrócić do domu, póki jeszcze pora, póki nic się nie stało?
Obok zaszurało odsuwane krzesło. Maks odwrócił głowę; Piotr Iwanowicz plasnął na plastikowe siedzenie jak żaba na listek lilii wodnej:
— Witaj, zwierzęcy operatorze… Jeszcze nie zdążyłeś zapalić?
— Nie wierzę — powiedziała Igrejna.
Maks napalił się tytoniu aż go rozbolała głowa i wypił chyba z pięć filiżanek mocnej kawy Teraz nie chodził po mieszkaniu, a wręcz latał jak niesiony wiatrem liść.
— Nie wierzę — Igrejna przyłożyła pięści do skroni. — Boże… Boże… Kraj szaleńców…
— Ja sam też jestem szalony — pokornie zgodził się Maks.
— Chcesz, to kupię ci bilet i sama zobaczysz? Mamy wiele nowości: dziobaki, jenoty, osły nawet…
Igrejna odpowiedziała spojrzeniem, które ciężarem dorównywało niemal spojrzeniu krokodyla Rotbarda.
Zanim zaczęły się szkolne wakacje, w „Imperium” stworzono jeszcze jedną atrakcję: „Drużynę”. Drużyna złożona z różnych zwierząt, umieszczonych w skomplikowanie skonstruowanym wybiegu klatce, musiała walczyć o jedzenie, picie i terytorium.
W dziecięcych bajkach o zwierzętach często spotyka się historie o tym, jak zwierzęta pomagają sobie nawzajem. Uczestnicy „drużyny” zmuszeni byli wprowadzić te historie w życie — dla siana i mięsa powszedniego, antylopa, śmiertelnie bojąca się tygrysa, musiała mu pomagać, podstawiając grzbiet. Wszedłszy przy jej pomocy na drugi poziom drewnianej konstrukcji, tygrys najpierw zjadał przygotowane tam mięso, po czym zrzucał w dół brykiety z karmą dla antylopy. Jeśli tygrys zapominał nakarmić współtowarzyszki zabierano ją z pomieszczenia i następnym razem drapieżca zostawał głodny.
W drugim zespole niedźwiedź wpuszczał mysz w wysoko położoną rurę. Po przejściu rury, mysz miała wygryźć dziurkę w kartonowej ściance rezerwuaru z wodą. Woda lała się do rynny, niedźwiedź i mysz pili, ale jeśli przez przypadek kosmatołapemu zdarzyło się zjeść swoją mysz — skazywał się na kilka dni okropnego pragnienia.
Najbardziej zwyżkujące w rankingach okazały się „drużyny”, w których w trakcie działań ktoś kogoś zjadał. Oczywiście nie były to wielkie, czy też egzotyczne zwierzęta: kto by naprawdę pozwolił tygrysowi ze słodką rozkoszą zagryźć antylopę? Na ogół ofiarami zostawały drobne gryzonie i ptaszki — odpowiadały one za pomyłki własnym życiem, gdy tymczasem pozostali uczestnicy „drużyny” tylko złamanymi rogami, poszarpaną skórą, czy nadgryzionymi uszami.
Wywiady z Walerym Wojkowem raz po raz pojawiały się w ekskluzywnych czasopismach. Dyrektor ogrodu zoologicznego uczestniczył w światowych rautach, gdzie widywano go to w towarzystwie gwiazdy estrady, to w czułych objęciach bohaterki seriali, albo to w trakcie konwersacji ze znanym politykiem.
Materiały o Raczewskim i Fedorowiczu publikowały tylko nieustraszone brukowce, ale niebawem bankrutowały. Podobnie było ze stronami internetowymi, ginącymi w wyniku hakerskich ataków. Mówiło się, że obaj są bogatsi od samego Wojkowa, że polują na nich służby specjalne, że sami są pracownikami tychże służb, że są nieprawymi dziećmi amerykańskiego prezydenta, a może nawet są z innej planety…
I wszystkie te przypuszczenia były nie tak dalekie od prawdy.
— No i masz! No i masz, kanalio! Masz ten swój rodzinny show! To moja „Drużyna” skoczyła w rankingach o trzy procent, beze mnie jesteś nikim, to dzięki mnie istniejesz!
Tak wykrzykiwał Wadik i tańczył po klimatyzowanym gabinecie, potrząsając wydrukiem z komputera.
— Fedorow na linii — słodkim jak miód głosem obwieścił sekretarz. Wadik podniósł słuchawkę.
— Aaa! Denis Adrijewicz, moje kondolencje! Jakże to się stało, że program z lemurami nie wypalił, ha? Co pan mówi? Wypalił? Niefortunnie wystartował? Aaaa…
Słuchawka coś tam buczała; Raczewski nagle spochmurniał i wyprostował się gwałtownie:
— A tego proszę nie mówić. Zrozumiał pan? Proszę przy mnie nigdy nie wymawiać tego słowa. Jaki ja dla ciebie uczony? Tak… Zamknij się i naucz się przegrywać… Synku. Zobaczymy, co ci przyniosą twoje lemury…
Odrzucił słuchawkę i kilka chwil stał, patrząc w przestrzeń, poruszał ustami.
Podszedł do barku. Wyciągnął pękatą butelkę, zębami wyszarpnął korek. Nalał do szklanki. Z rumorem odchylił się na krześle.
W dzieciństwie Markow lubił filmy o szpiegach i działaczach podziemnych. Ale jeśli szpiedzy na ogół łatwo się wykręcali z kłopotów, to podziemnych działaczy chwytano i wsadzano do więzienia. Maks nie chciałby podzielić ich losu.
Oczywiście, nie rozklejał żadnych ulotek i nie nawiązywał tajnych kontaktów radiowych z centralą. Nie miał papierosów z trucizną i pierścienia z wbudowanym zapalnikiem. Nie pił martini i nie wysyłano go na misje specjalne. Jako werbownik też nie odniósł spektakularnych sukcesów. Zwerbował tylko jednego człowieka… Ale za to jakiego!
Igrejna obdzwoniła swoje koleżanki i przyjaciół, kolegów z roku i nawet z liceum. Potem wzięła urlop dziekański, zaczęła chodzić do zakładów fryzjerskich i przychodni, nawet zapisała się na kurs prawa jazdy. Z myślą o nowym mieszkaniu przyszło się pożegnać, za to odnowiło się kilka starych znajomości i zawiązało się kilka nowych — najważniejsze, że byli to ludzie, na których można było polegać.