Maks, z duszą na ramieniu, wykorzystywał aparaturę stacji telewizyjnej do własnych celów — i nie osobistych, a wywrotowych. Urządzał w biurze kryjówki dla kaset, rozpracowywał zamki i drzwi, badał przejścia, potem kreślił z pamięci schematy. Im bliżej było do realizacji ich planów, tym trudniej było mu skupić się na pracy.
Słonie Rawi i Szaszi „rozwiodły się” i teraz każde z rodziców forsowało swoje prawo do słoniątka. Gwiazdeczka, która podrosła już do rozmiarów niewielkiego pagórka, knuła nikczemne intrygi przeciwko rywalce.
Przegrane osły pobiły na śmierć jakiegoś długouchego nieudacznika.
W „Haremie” toczyła się walka o utrzymanie przy życiu dwóch lwiątek; jednorocznej Murki, córki Sułtana i Churiem, oraz dziesięciomiesięcznego Odyna, syna Sułtana i Wolki. Kociaki gryzły się nawzajem, matki walczyły między sobą, ojciec tylko obserwował sytuację. Dwie bezdzietne lwice obstawały to za jedną to za drugą stroną.
Wilki wybierały przewodników stada.
Krokodyle leżały w basenie, strasznie połyskując oczami. Klatkę z kanarkami zabrano, za to na brzegu basenu od czasu do czasu pojawiała się żywa kura. Naturalnie, za każdym razem nowa.
Niczym innym krokodyli nie karmiono.
„Imperium zwierząt” rozrosło się, zagarniając kilka leżących w pobliżu kwartałów ulic. Mieszkańców wysiedlono z domów, te zaś przygotowywano do rozbiórki — na korzyść nowych kampusów ogrodu zoologicznego.
Wojkowmianował sam siebie deputowanym do rady miasta.
W kalendarzu miasta pojawiła się nowa świąteczna data — „Ogólnoświatowy Dzień Zwierząt”. W tym dniu wstęp do „Imperium” był bezpłatny. Konna policja otoczyła rejon ogrodu o czwartej rano. W pierwszej kolejności wpuszczano dzieci, emerytów i rencistów oraz ludzi ze świątecznymi plakatami; zatrzymywanie się przy barierkach było zabronione, należało przechodzić dalej, udostępniając miejsce następnym zwiedzającym. Kolosalna kolejka była podobna do pożerającego miasto boa dusiciela.
Tego dnia zoo zostało zamknięte o jedenastej wieczorem. Pracownicy ledwie trzymali się na nogach. Ochroniarze także gonili resztkami sił. Wojkow pojechał świętować do restauracji.
Po wyjściu z szatni Maksym Markow nie skierował się, jak zwykle, do portierni. Pod osłoną gęstego żywopłotu, przedzierając się ciemnymi alejami, zamierając i oglądając się za siebie, poruszał się w kierunku punktu przeznaczenia — wybiegu terrarium krokodyli.
Nie, nie mógłby pracować w wywiadzie. Nie mógłby rozklejać ulotek wzywających do powstania, nie mógłby siedzieć przy nadajniku radiowym wiedząc, że po ulicach krążą samochody patrolujące przeciwników, wyposażone w systemy szpiegowskie i syreny alarmowe…
Spacerowym krokiem szedł po nocnym ogrodzie zoologicznym i każdemu ochroniarzowi mógłby prosto wyjaśnić, że po zakończeniu zmiany, ciężkiej i długiej, koniecznie musiał jeszcze raz zerknąć na ulubione zwierzęta… Po prostu szedł, ale czuł, jak uginają się pod nim kolana!
Powierzchnia basenu nie poruszała się. Zastygła, jakby przykryta delikatną błonką. Maks pochylił się. Wyciągnął z krzaków zawczasu przygotowany długi trap.
Jeszcze raz się obejrzał.
I przerzucił drewnianą deskę przez rów, oddzielający terytorium krokodyli od ludzkiego.
Trap łupnął głucho.
W nocne niebo wzbiły się rakiety — trzy zielone i jedna czerwona. Mieszkańcy okolicznych domów, jeszcze niewykupionych przez „Imperium”, pomyśleli, że kolejny bogaty podrostek świętuje swoje urodziny.
Ale Maksym Markow wiedział: operacja zaczęła się.
Epilog
Igrejna Markowa siedziała na trójnogim taborecie w kącie ich mieszkania. Prawie cały lokal zajmował okrągły nadmuchiwany basen z dnem w radosnym kolorze jaskrawego błękitu.
W basenie, unosząc głowę nad wodą, leżał krokodyl Rotbard. Patrzył na Igrejnę nieruchomymi oczami.
— Co będziemy robić dalej? — Zapytała Igrejna, przysłuchując się przytłumionemu głosowi Maksa, dobiegającemu z kuchni.
Nadchodził świt.
Za kilku minut dyrektor Wojkow, całkowicie pijany i szczęśliwy, otrzyma straszną wiadomość: „Imperium zwierząt” jest puste. W całym ogrodzie zoologicznym pozostały tylko małpy, ptaki wodne i wiejskie bydło.
Błyskawicznie zerwą się agencje informacyjne: sensacja! Przerażenie! Fiasko! Zwycięstwo!
Do pokoju zajrzał Maksym. Nerwowo, jak ptak, szarpnął głową:
— Pokrowski dzwonił… U nich wszystko w porządku.
Igrejna kiwnęła.
Markowowie dysponowali bardzo małym mieszkaniem. Za to u sąsiadów, Pokrowskich, na daczy był betonowy basen i tam właśnie teraz pływały, zgodnie z ostatnimi wiadomościami, Odetta, Otylia i Jaszka.
Najtrudniej było ze słoniami. Ale i dla nich znalazł się hangar po jakimś samolocie.
Nosorożce zaś zabrano na wieś.
Piotr Iwanowicz, kierownik działu gospodarczego miał całkowitą rację; cała ochrona ogrodu zoologicznego była skupiona na zewnątrz. Żeby ktoś nie ukradł, nie wszedł, nie naszkodził… Ale sytuacji, kiedy mieszkańcy zagród, wolier, terrariów jednocześnie wydostaną się na swobodę… I każdy z nich dokładnie będzie wiedział, dokąd iść i kto go spotka… I wszystkie zwierzęta zaczną wychodzić przez wyznaczone na planie drzwi i dziury w ogrodzeniu, a po drugiej stronie będą już czekać na nie samochody dostawcze i ciężarówki, a nawet ogromne dźwigi… Takiej sytuacji nikt, oczywiście, nie przewidział.
Ze słoniami było najtrudniej. Ale lew Sułtan, na przykład, zmieścił się do zwykłej wołgi, położył się na tylnym siedzeniu i szczelniej wcisnął się w oparcie kanapy, kiedy przejeżdżali obok posterunku policji…
Zwierzęta nie nawaliły. Tylko Ignat Synicyn stchórzył i nie przyjechał… A może jego żiguli się popsuł? To nic, akcja udała się i bez niego. Pięć wilczyc na tylnym siedzeniu i dwie na przednim, przyciemnione szyby — pojechali! Jeśli nawet ktoś coś zauważył, zapewne stwierdził, że mu się przywidziało…
Węże wywieźli na rowerach. W plecakach.
Żyrafa pojechała w wywrotce. Leżąc.
A Rotbarda wynieśli w pokrowcu od kajaka. Ledwie go dotaszczyli… Plecy bolały niemiłosiernie!
Krokodyl poruszył się. Igrejnie zdawało się, że w jego oczach dostrzegła współczucie.
— Nie boję się — powiedziała Igrejna. — Hm… Może się pospieszyliśmy? Możliwe, że tam w ogrodzie zoologicznym były doskonałe warunki do życia dla was… A teraz…
Trudno powiedzieć, w jaki sposób, ale krokodyla paszcza wyraziła potworne obrzydzenie.
— Rozumiem — szybko dodała Igrejna. — Wszystko to…
Zamilkła. Krokodyl przestąpił z łapy na łapę i przypadkowo zaczepił ogonem o skraj basenu. Paczka papierosów zostawiona na nadmuchiwanej burcie, wpadła do wody i ześliznęła się prosto pod brzuch krokodyla. Igrejna, po krótkim wahaniu wsunęła rękę do wody, namacała rozmoknięte papierosy, wyciągnęła i znowu położyła na krawędź baseniku. Krokodyl z wdzięcznością westchnął.
— A jeśli — znowu zaczęła Igrejna. — A jeśli to nie zadziała? Jeśli ten Wojkow okaże się silniejszy? Z jego powiązaniami… I tych dwóch…
— Nie okaże się — powiedział Maks za jej plecami. — A nawet jeśli… Czy naprawdę tego żałujesz? Czy naprawdę mogliśmy postąpić inaczej? Zostawić je w tych „Drużynach”, „Sforach”, „Haremach”?