Obaj są autorami rewolucyjnej metody, która miała zmienić wyobrażenia o pracy mózgu. Potrzebują poligonu do przeprowadzenia eksperymentów. Całkowicie nieszkodliwych, bezbolesnych i niewymagających żadnych specjalnych nakładów. Potrzebne są tylko zwierzęta doświadczalne. Im więcej, tym lepiej.
Wojkow przybrał znudzony wyraz twarzy. Stracił mnóstwo czasu na dwóch młodych szaleńców, mistyfikatorów albo, co gorsze, oszustów. Zanim zdążył jednak powiedzieć choć słowo, Denis wyciągnął z teczki plastikową klatkę z białą myszką, a Wadik wyjął skądś torebkę z drobno wyciętymi tekturkami. Na każdym tekturowym kwadraciku była napisana litera. Nie mówiąc ani słowa, Wadik wysypał litery na stół przed dyrektorem, a Denis, nie mrugnąwszy nawet okiem, wypuścił myszkę. Wojkow spurpurowiał w niemym proteście. Myszka, zamiast próbować uciekać albo zacząć czyścić sobie futerko, czy schować się pod stojący na stole kalendarz, czego można było spodziewać się po wypuszczonej na stół myszy, podreptała chwilę w miejscu i nagle zaczęła wyciągać ze stosu kartoników pojedyncze litery.
Wojkow zainteresował się.
Myszka działała szybko i, zdawało się, całkowicie świadomie ułożyła przed dyrektorem na stole słowo „Mysz”.
— Treserzy — dobrodusznie uśmiechnął się Wojkow. — Zabawne… Ale to nie do mnie z tym, chłopcy. Tylko do cyrku.
— Proszę powiedzieć jakiekolwiek słowo — przymilnie poprosił Wadik.
— Chorągiewka — powiedział bez zastanowienia Wojkow.
Myszka zakręciła się w miejscu, poryła pyszczkiem w górce rozsypanych liter i wytaszczyła „c”. Wojkow spiął się; myszka z łatwością odnalazła „h”, po czym straciła mniej niż trzydzieści sekund na poszukiwanie „o” Wojkow czekał: Denis patrzył na myszkę, nie odrywając wzroku, jego nozdrza rozszerzały się, Wadikowi na czoło wystąpiły krople potu.
Myszka ustawiła dalsze litery „r”, „ą”, „g”, „j”, „e”, „w”, k” a”
— Chorąg-I-ewka — z rozdrażnieniem powiedział Wadik.
Myszka, nie zbita z tropu, zabrała „j” i odszukała w zamian „i”. Po czym usiadła na stole i zabrała się do wylizywania łap.
— Jakiekolwiek słowo — z cichym triumfem powiedział Wadik. — Propozycja. Albo proszę przeczytać linijkę z dzisiejszej gazety…
— Jak to robicie? — Zapytał Wojkow, starając się nie okazywać zdziwienia.
— Metoda — z prostotą oznajmił Denis.
— Behawioryzm?
— Co pan! Żadnych elektrod do mózgu! Całkowicie inna metoda, żadnego znęcania się nad zwierzętami!
Myszka siedziała na tylnych łapkach, trzymając w przednich twardy kartonik z literą.
Zamierzała go ugryźć, ale zrezygnowała.
Minęły dwa tygodnie, zanim Denis i Wadik zostali przyjęci do pracy na okres próbny. Dwa długie, pełne wątpliwości tygodnie.
Po pierwsze okazało się, że zasad działania „metody” sami współautorzy do końca nie rozumieją. Dlatego potrzebny był uzupełniający eksperymentalny materiał, aby wyjaśnić niektóre sporne elementy.
Po drugie, ujmując rzecz oględnie, o istocie swojego odkrycia, o jego szczegółach młodzi ludzie mówić nie chcieli i kategorycznie odmówili dzielenia się swoimi obserwacjami.
— Moglibyśmy urządzić się przy jakiejkolwiek instytucji — przyznał się Denis — ale tam w najlepszym wypadku będzie pięciu współautorów. A w najgorszym to wszyscy — cały zespół.
Wojkow, sam ani razu nie zrodziwszy ani jednej, nawet najdrobniejszej idei, doskonale pojmował niebezpieczeństwo, na które narażali się wynalazcy. Chłopcy bez zabezpieczenia materialnego, bez autorytetu, bez koneksji — tak, należy wesprzeć ich odkrycie, grzech nie wspierać takich działań. A niedorzeczna na pierwszy rzut oka myśl, żeby urządzić się pod skrzydłami Wojkowa, już nie wydawała się taka bezsensowna.
Po chwili zastanowienia, Wojkow postawił warunek: mieli go uznać za współautora, dyrektora naukowego, krótko mówiąc, kierownika projektu. I publikacja pod trzema nazwiskami.
Wynalazcom propozycja ta zupełnie nie przypadła do gustu. Dobrze by było, gdyby ich własne nazwiska zaczynały się na „A” czy „B” — możliwe, że wtedy reakcja nie byłaby tak ostra, ale nazwiska Wadika i Denisa zaczynały się na „R” i „F” i obaj, nawet się nie porozumiewając, odmówili współautorstwa z dyrektorem. Wszak nie dlatego uciekli od zawistnego, łasego na cudze sukcesy akademickiego świata, żeby teraz dostać trzeciego niepotrzebnego wspólnika przedsięwzięcia w osobie dyrektora zoo.
Wtedy Wojkow z markotną miną stanowczo odmówił. Nieznane ryzykowne eksperymenty na państwowych zwierzętach to działania podlegające kompetencji sądu! Z czego Wojkowowi, uczciwemu administratorowi, zgadzającemu się na przestępstwo, nie dostałoby się w zamian nic, oprócz niepewnej wdzięczności potencjalnych potomków?
Jak to nic, szybko odparował Denis. A sukces zoo? Zwierzęta snują się na wpół zdechłe, całym swoim wyglądem obrazując cierpienie, a dzięki naszemu eksperymentowi będą biegać, dokazywać, koziołkować, łączyć się w pary, co się komu podoba! Bez remontu ciasnych klatek, bez rekonstrukcji zagród, bez powiększenia placu, bez jednej kopiejki nakładu inwestycyjnego — szczęśliwe, energiczne zwierzęta!
Myszka zakręciła się w miejscu, poryła pyszczkiem w górce rozsypanych liter i wytaszczyła „c”.
W tym momencie Wojkow srodze się zamyślił. Pobawił się parkerem, zabębnił palcami po stole i zapytał wprost: a na ludzi wasza metoda działa? Czy ludzie mogliby, ot tak, bez wynagrodzenia, prawie bez jedzenia, cieszyć się z życia w barakach i klatkach?
Współautorzy spojrzeli po sobie.
— Nie — łagodnie powiedział Wadik. — Uczciwie mówiąc, to i na małpy prawie nie działa. Osobliwości budowy mózgu.
I rozpoczęli skomplikowane wyjaśnienia.
— Nie kłamiecie? — Ostro przerwał mu Wojkow. — A czy to chociaż sprawdzone? Jak tylko opublikujecie — wszyscy to sprawdzą już bez waszego udziału.. A wtedy…
Zamilkł z dwuznaczną miną, dając do zrozumienia wynalazcom, ile może zapłacić społeczeństwo za ich nieodpartą chęć poznania.
Wadik przycisnął dłonie do piersi:
— Nie kłamię. Jesteśmy po tej samej stronie.
— Sprawdzaliśmy wyniki naszych badań! — Wszedł mu w słowo zdecydowanie Denis.
Wojkow z powątpiewaniem pokiwał głową i zażądał „kontrolnego eksperymentu”.
Zdecydowali się dokonać próby na kucyku. Po zamknięciu zoo zostali sami na padoku. Na oczach Wojkowa Denis przylepił do skroni przygnębionego zwierzaka dwie maciupeńkie płytki. Wadik nałożył hełm podobny do kasku motocyklowego i szerokim kablem podłączył go do notebooka. Poza tym przez pierwsze pół godziny nic ciekawego się nie wydarzyło.
Kucyk stał, jak zwykle ze spuszczonym łbem, niekiedy przez jego skórę przebiegał dreszcz — czekał, kiedy nadejdzie noc i zostawią go w spokoju. Wadik milczał. Osłona kasku niemal całkowicie zakrywała mu twarz. Denis także milczał — siedział wpatrzony w notebook. Wojkow też w milczeniu czekał na rezultaty.
Zmierzchało. Dyrektor powoli tracił cierpliwość.
Nagle kucyk podniósł łeb — i popatrzył prosto w oczy Wojkowowa, uważnie i życzliwie. Rozejrzał się, jakby po raz pierwszy zobaczył i padok, i ogrodzenie, i dziwnych ludzi wokół; wzdrygnął się i poszedł po okręgu, przez nikogo nieprzymuszony, z przyzwyczajenia — a równocześnie tak jakby ze zdziwieniem. Obszedł krąg, potem drugi, zatrzymał się przed Wojkowem, nieudolnie stanął dęba, opadł z powrotem na cztery nogi, jakby zawstydził się tego wyczynu i znowu pochylił łeb.