Lew nazywał się Czander. Był chudy, wycieńczony, z oklapniętą grzywą i żałośnie cienkim ogonem. Był starszy od Wojkowa, całe życie spędził w ogrodzie zoologicznym i zapewne, gdyby załadować na wagony mięso, przydzielone Czanderowi przez wszystkie te lata, wyszedłby z tego cały towarowy skład.
Czander miał mądre, załzawione oczy, które zdawały się wszystko rozumieć. Doskonale wiedział i rozumiał, że żadne lwice nie są mu przeznaczone aż do śmierci; kiedy więc trzy piękności zostały wpuszczone jedna za drugą na jego wybieg, po prostu oszalał.
Czandera zgodnie z zasadami marketingu przechrzczono na Sułtana, a nowe imię napisano na tabliczce przed wybiegiem. Samo pomieszczenie zaś przebudowano, stylizując go na niby-harem.
W czasie pierwszego kontaktu Denis i lew po prostu siedzieli, utkwiwszy wzrok jeden w drugiego. Denis miał nałożony hełm, obok na ławce leżał notebook. Lew zdawał się być całkowicie spokojny, Denis ciężko dyszał.
— Co za zwierzę — powiedział potem Denis do Wojkowa, rozgorączkowanym gestem pocierając skronie. — Król zwierząt… A niech go!
Jednak niczego więcej nie powiedział.
Wzajemne obserwacje człowieka i zwierzęcia ciągnęły się bez mała tydzień. W końcu lew potrząsnął rzadką grzywą, a Denis zerwał się, o mało nie zrzucając notebooka i zaczęła się współpraca.
Fizyczna kondycja Czandera-Sułtana nie pozwalała urządzać przedstawienia codziennie. Denis ułożył „harmonogram pracy haremu”, zgodnie z którym najgorętsze małżeńskie sceny przypadały na soboty i niedziele. Lew podchodził do barierki, wybierał spośród publiczności ładną kobietę i, patrząc jej w oczy, wściekle władczo ryczał na cały ogród zoologiczny. Podczas gdy oniemiała publiczność dochodziła do siebie, Sułtan szedł do swoich nałożnic i żądał posłuszeństwa.
Bywało, że lwice się odgryzały. Sułtan z wyrzutem potrząsał łbem, targał nieposłuszną za uszy, za co mógł dostać ciężką łapą między oczy; publiczność była zachwycona. Wcześniej czy później jedna z lwic, ustępując naturze, poddawała się, a najbardziej konserwatywni rodzice w pośpiechu odrywali maluchy od prętów, za to mniej konserwatywni, a także młode pary, spędzające wieczory w zoo — starali się podejść bliżej do ogrodzenia.
Nikt nie zwracał uwagi na Denisa, siedzącego w oddaleniu na ławce i nerwowo palącego papierosa za papierosem.
— Jak ty to robisz? — Wiele razy podpytywał Wojkow. — Kierujesz nimi, pociągając za niewidoczne sznurki, tak?
Denis z rozdrażnieniem kręcił głową. Zaczynał objaśniać, ale przechodził w potok niezrozumiałych terminów A może był sprytny i umyślnie odwodził dyrektora od dyskusji, jak ptak odwodzi drapieżnika od gniazda.
— A co ty przy tym odczuwasz? — Spytał Wojkow, sprośnie się uśmiechając. Ale Denis nie zareagował na zaczepkę.
— Odczuwam badawcze natchnienie — odpowiedział sucho i więcej niczego nie można było z niego wydobyć.
Tymczasem Wadik się rozpił. Stało się to nagle i bez wyraźnego powodu. Wojkow sam dzwonił do matki chłopaka i prowadził z nią długie rozmowy. Odbierał Wadika z izb wytrzeźwień, wyławiał z jakichś knajp, zamykał w podręcznym składziku, potrząsał za ramiona: co ty wyczyniasz, człowieku?! Wadik milczał, boleśnie wykrzywiał twarz i mamrotał ledwo słyszalnie:
— Nauka…
Denis spędził kilka nocy, siedząc przy łóżku pijanego na umór Wadika, który zatracił już nawet ludzki wygląd; potem odbyli długą rozmowę.
Po tej rozmowie Wadik nagle wrócił do życia. Oprzytomniał, skończył z piciem, poszedł do Wojkowa z przeprosinami i poprosił o pozwolenie wypróbowania metody na żyrafie. Żyrafa Maniek przywiązała się do Wadika jak dziecko. Zwierzak ledwie go zobaczył, szedł do ogrodzenia, skłaniał długą szyję, a nawet, zdawało się, że się uśmiecha miękkimi czarnymi wargami. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać; wkrótce przed zagrodą Mańka tłoczyli się gapie. Żyrafa przechadzała się, kłaniała publiczności, śmiesznie tańcowała na patykowatych nogach, trącała podwieszony u sufitu dzwoneczek. Z sukcesem Sułtana, oczywiście, nie mogło się to równać, ale Wojkow i tak był zadowolony; najważniejsze, że Wadik doszedł do siebie i wyrzucił głupstwa z głowy. Sukcesy wcześniej czy później przyjdą.
Wojkow miał podstawy dla swojego optymizmu. Światowe fundacje niczym ryby brały jedna za drugą, dyrektor ledwie nadążał wyciągać wędkę. Miasto wydzieliło dla ogrodu zoologicznego dodatkowy plac. Wojkow bez żalu zlikwidował huśtawki i karuzele, a na ich miejscu założył nowe woliery i wybiegi dla kupionych, wymienionych, czy otrzymanych jako dary krokodyli, hipopotamów, słoni, białych niedźwiedzi, kangurów… Wokół kompleksu zaroiło się od tablic reklamowych. „W tym miejscu powstanie Imperium zwierząt” — głosiły napisy.
Zjawili się ludzie z wielkiej stacji telewizyjnej. Do miasta napływały coraz to nowe informacje. Przyszedł czas, aby nakręcić film dokumentalny. Przez dwa tygodnie podczas kręcenia zdjęć, Wojkow stał za plecami operatora i pilnował, żeby Denis i Wadik nie weszli w kadr; zresztą młodzi ludzie sami też nie szukali taniej popularności. Sława, która czekała na nich w przyszłości, nie potrzebowała rozmieniać się na przelotne, telewizyjne pięć minut.
Równocześnie z wejściem na ekrany filmu dokumentalnego Wojkow zaaranżował blok reklamowy w radiu, w metrze i na szkolnych zeszytach. Potok zwiedzających wzrósł prawie dwukrotnie, a cen biletów Wojkow demonstracyjnie nie zmieniał: zoo to oblicze miasta i możliwość spojrzenia w to oblicze powinna być dostępna dla każdego…
Budowa „Imperium zwierząt” posuwała się w tempie zapierającym dech w piersiach, prace trwały dniem i nocą. Minęło kilka miesięcy i drewniane osłony, odgradzające budynek od reszty ogrodu, zdjęto. Za ogrodzeniem ukazał się drugi ogród — pełen ozdób, o przemyślnej kompozycji alejek, wolier i wybiegów. Do ogrodu prowadziła stylizowana brama wejściowa i budka strażnika przy wejściu.
Publiczność trochę się wzburzyła tą nadmierną kontrolą, ale bilety wstępu na zwiedzenie „Imperium” okazały się w zupełnie przystępnej cenie. Pogodziło to oponentów, którzy zafascynowani mówili: jednak jak porządnie zrobione!
Wewnątrz, pośród malusieńkich jezior i malowniczych wodospadów, oddzielonych od ścieżki dla widzów barierką i kamiennym rowem, stały różowym lasem zadumane flamingi. Dwa słonie, samiec i samica brodziły jak jasnoszare pancerne kolosy: rozchodziły się w przeciwne strony, potem równocześnie odwracały się i szły sobie na spotkanie. Witały jeden drugiego dotykając się trąbami i rozchodziły znowu, a w tych powtarzających się przejściach było coś ze starożytnego magicznego rytuału.
Słonie miały na imię Rawi i Szaszi. Pracował z nimi Denis.
W ciemnej wodzie wylegiwały się cztery krokodyle. Od czasu do czasu któryś z nich wyrywał jak torpeda, prosto na zebraną przy barierce publiczność — rozbryzgiwał wodę, rozdziawiał paszczę, zmuszał widzów najpierw do odsunięcia się, a potem do nerwowego śmiechu; krokodyl nerwowo chodził to w tył, to w przód, żarłocznie rzucał się na krwawe mięso w korycie, bił ogonem i znowu dawał nura do jeziora; przez cztery godziny to samo robił drugi krokodyl i w ten sposób każdy z gadów miał czas na zasłużony odpoczynek, a tłum przed jeziorem krokodyli nie rzedł ani na moment.
Krokodyle nazywały się Rotbard, Odetta, Otylia i Jaszka. Pracował z nimi Wadik; Rotbard był jego ulubieńcem.
— W jakiś sposób jest podobny do mnie z charakteru — przyznawał się Wadik podczas nocnych rozmów u szefa.