— Nie rozumiem — powiedziała Igrejna.
— Korowko jest durniem — Maks machnął głową. — Gdyby dyskretnie sam na komputerze tę postać wyretuszował, nikt by niczego nie zauważył. A tak wszyscy się zainteresowali: Za co ten Korowko Markowa tak opieprza? Kto wpadł? Markow wpadł? Aaa, Raczewski wpadł w kadr… Korowko, kiedy się zorientował, że wszyscy się zainteresowali, zrobił się całkiem czerwony, myślałem, że go apopleksja trafi…
— I tak nic z tego nie rozumiem. — Igrejna postawiła czajnik na płytę.
— A ja rozumiem? — Smutno zapytał Maks. — Tajemnica Madryckiego dworu imienia Obywatela Poliszynela. Wszyscy sprawiają wrażenie, jakby pojęcia nie mieli, czym zajmują się Raczewski i Fedorow. Jeśli ktoś chociaż ich imiona nadmieni — Wojkow nakłada kary, Wojkow się wścieka, może nawet bandytów nasłać…
Maks złapał się na tym, że wygadał się niepotrzebnie i zerknął na żonę.
— A czym to zajmują się Raczewski i Fedorow? — Zapytała Igrejna, sprawiając wrażenie, jakby nie usłyszała poprzednich słów.
— Diabli to wiedzą. Odprawiają szamańskie sztuczki ze zwierzętami. Treserzy…
— To, o czym każdego dnia opowiadasz, nazywa się inaczej — zauważyła Igrejna. — Nie wyobrażam sobie, jak można je wytresować w ten sposób… żeby one same z siebie się tak zachowywały.
— Jak? Tak nie po zwierzęcemu?
Czajnik jeszcze nie gwizdał. Igrejna milczała.
— Nie denerwuj się — energicznie powiedział Maksym. — Mnie osobiście ta durna sytuacja niczym nie zagroziła. Ja tak naturalnie mrugałem oczami… Jak całkowity głupiec…
— A kiedy filmowałeś, zauważyłeś Raczewskiego?
— Oczywiście, że zauważyłem… Ale ujęcia nie zmieniłem. To ujęcie było bardzo dobre. Rozumiesz, wilczą awanturę sfilmować — to nie pokaz modelek, tam jest zupełnie inny rytm…
— A co on wtedy robił?
— Kto?
— Raczewski.
— Hm… Tak jakby nic… Stał. Patrzył. Oczy niekiedy zamykał. Wargi zagryzał, jednym słowem — denerwował się. Tak w ogóle… — Maks się zamyślił. — Dziwna twarz. Jakby przeżywał jakiś wewnętrzny atak. A kiedy spotykam go w korytarzu — normalny mężczyzna, młody, przywita się nawet…
— No to zapytaj go, co on tam robił.
Maks powoli odwrócił głowę. Popatrzył Igrejnie w oczy: spojrzenie było nader wymowne. Tak mógłby patrzeć stary saper na dziecko, które właśnie zaproponowało zabawę w kucanego berka na polu minowym.
— Zzzaraza — przez zęby zwymyślała Igrejna. — To ogród zoologiczny, tak? Czy może tajny wojskowy obiekt na pustyni Gobi?
— Gorzej — głucho odezwał się Maksym. — Wiesz, jaka kasa za tym wszystkim stoi? A wiesz jakie tam systemy ochrony obowiązują?
— Szkoda zwierząt — powiedziała Igrejna.
— Co proszę?
— Zwierząt. Ich nikt nie chroni…
Incydent z reżyserem Korowko zatuszowano. Maksymowi odliczono z wypłaty za „brak kompetencji”. Pieniędzy Markow nie żałował, ale sformułowanie bardzo go dotknęło. Po jakimś czasie, przypadkowo, albo i nie, zmienił się jego kierownik: zamiast pracować pod zwierzchnictwem Korowki z jego wilkami, Maks znalazł się pod kierownictwem reżysera Sycza, specjalizującego się w filmowaniu krokodyli.
— Nie denerwuj się tak — powiedziała Igrejna, słysząc o skierowaniu Maksa do nowych zadań. — Możliwe, że później będziesz filmował żyrafy. Albo pingwiny…
Tak naprawdę Maks wcale nie był zdenerwowany; uspokajając go, Igrejna uspokajała samą siebie. Rzecz w tym, że sama od dzieciństwa nienawidziła krokodyli, nienawidziła i bała się ich. Nawet opowieści o tym, jakie troskliwe potrafią być krokodyle mamy w stosunku do potomstwa, nie były w stanie wlać w nią ani kropli sympatii do gadów zabójców.
Tymczasem w ogrodzie zoologicznym pojawiła się moda na koegzystencje i krokodyle Rotbard, Odetta, Otylia i Jaszka przeżyły mała rewolucję. Do ich basenu bowiem przyłączono sąsiedni wybieg-terrarium, w którym mieszkały warany Chip i Dale, przy czym Dale była samiczką.
Maks gorliwie filmował codzienne życie krokodyli i nie zastanawiał się szczególnie, w jaki sposób współżycie waranów i krokodyli może wpływać na notowania rankingowe tych akurat zwierząt. Minęło kilka tygodni, zanim to do niego dotarło.
Krokodylice Odetta i Otylia złożyły jaja. Ich gniazda znalazły się na różnych brzegach basenu; krokodylice porządnie zagrzebały jajka w kupie liści, by te — gnijąc — zapewniły optymalną temperaturę dla rozwoju zarodków. W ciągu kilku dni przestano karmić warany, a koryto krokodyli przeniesiono jak najdalej od gniazd, gdzie były złożone jaja.
I zaczęło się to, co reżyser Sycz nazywał „dramaturgią”.
Rotbard i Jaszka, spokojni ojcowie, leżeli w basenie jak nieruchome kłody. Odetta i Otylia, głodne i wściekłe, szukały sposobu, jak uchronić potomstwo od nienasyconych waranów. Warany doskonale wiedziały, gdzie znajdują się krokodyle jaja; jeśli jedna krokodylica oddaliła się, aby zaspokoić głód, druga musiała ochraniać dwa gniazda, rozdzielone basenem i w równym stopniu dostępne dla bystrych i bezlitosnych wrogów.
Ranking terrarium krokodyli podskoczył prawie dwukrotnie. Szczególny entuzjazm publiczności wywołała rozpaczliwa próba Otylii, aby zmusić Jaszkę do dyżurowania przy gniazdach.
— Wszyscy mężczyźni są tacy sami! — Krzyczała z uniesieniem jakaś kobieta. — Rozłożył się w sadzawce i leży a baba niech się rozerwie! Żebyś chociaż pożywienie jej przyniósł, skoro sam na jajach nie siedzisz!
Terrarium krokodyli wyposażone było w specjalne miejsca dla operatorów i Maks, niczym nie ryzykując, mógł zawisnąć choćby nad brzegiem, albo burozieloną mętną wodą. Emocje, towarzyszące bitwom o jaja, mimowolnie udzielały się i jemu. Wystarczyło, żeby waranica Dale, a była ona po prostu urodzoną łowczynią jaj, skierowała się do basenu, Maks natychmiast łapał ją w kadr, uprzedzając tym krokodylice i jakby posyłając Rotbardowi i Jaszce niemy wyrzut: co wy robicie, ojcowie!…
Warany ukradły i zjadły dwa jaja Odetty i dwa Otylii, zanim Rotbard wreszcie poczuł konieczność wtrącenia się do akcji. Wyskoczył z wody jak miecz kary, przed samym nosem bezczelnej Dale; wydawało się, że przelew krwi jest nieunikniony — ale Dale się wyrwała. Przypadając do ziemi jak pojazd pancerny, Rotbard pognał za waranicą po obcym dla siebie terytorium, ale Chip i Dale były zbyt sprytne, żeby przyjąć wyzwanie do walki. W ich terrarium przewidziane były — ciekawe kto to przewidział? — Niedostępne dla krokodyli, bezpieczne miejsca; tutaj właśnie ukryła się para złodziei jaj, a ich obojętne pyski nie wyrażały ani strachu, ani złośliwej satysfakcji. I nic dziwnego: czy ktokolwiek widział złośliwą satysfakcję na pysku jaszczurzycy?!
— I po sprawie — bezdźwięcznie powiedział Maks.
Rotbard, jakby się opamiętując, wrócił do wody. Odetka i Otylia zastygły, każda przy swoim gnieździe; Rotbard ciężko i bezwładnie przewalił się przez krawędź basenu, a wzbite przez niego bryzgi wody opadły na piasek, na podłogę operatorskiej kabiny i na adidasy Maksyma Markowa.
Tego dnia Maks po raz pierwszy dopuścił się służbowego wykroczenia — wyniósł ze studia dyskietkę.
Wszystkich pracowników sprawdzano w portierni, musieli pokazywać teczki, niekiedy także ich przeszukiwano; możliwe, że właśnie ta poniżająca procedura sprowokowała u Maksa chęć naruszenia prawa. Kto wie, w co przerodziłaby się awantura, gdyby któryś z ochroniarzy znalazł dyskietkę w kieszeni Maksa. Jednak tym razem kontrolę udało się obejść.