– Więc zdaje się, Lyro, że przyjmę asystentkę?
– Tak – odparła dziewczynka. W tym momencie zgodziłaby się na wszystko.
– Mam sporo pracy i potrzebuję pomocy.
– Potrafię pracować!
– I może będziemy musiały podróżować.
– To mi nie przeszkadza. Chętnie wszędzie pojadę.
– Jednak wyprawa może być niebezpieczna. Może trzeba się będzie udać na Północ.
Lyra oniemiała. Potem usłyszała swój głos:
– Wkrótce?
Pani Coulter roześmiała się i odparła:
– Być może. Jednak naprawdę będziesz musiała bardzo ciężko popracować. Musisz się nauczyć matematyki, nawigacji i geografii nieba.
– Pani mnie będzie uczyła?
– Tak. A poza tym będziesz mi musiała pomagać: robić notatki, porządkować moje papiery, dokonywać rozmaitych obliczeń w zakresie podstawowym i tak dalej. A ponieważ odwiedzimy pewne ważne osobistości, kupię ci piękne ubrania. Wiele się musisz nauczyć, Lyro.
– Nie przeszkadza mi to. Chcę się uczyć.
– Jestem pewna. Kiedy wrócisz do Kolegium Jordana, będziesz słynną podróżniczką. Jutro o świcie odlatujemy pierwszym porannym zeppelinem, więc lepiej idź już i od razu połóż się do łóżka. Zobaczymy się przy śniadaniu. Dobrej nocy!
– Dobranoc – odparła Lyra i, przypominając sobie nieliczne zasady, które jej wpojono, przy drzwiach odwróciła się i powiedziała: – Dobranoc, Rektorze.
Starzec skinął głową.
– Śpij dobrze – odrzekł.
– I dziękuję – dodała w stronę pani Coulter.
W końcu zasnęła, chociaż Pantalaimon tak długo nie chciał się ułożyć, aż musiała na niego krzyknąć, a wtedy z żalu zmienił się w jeża.
Było jeszcze ciemno, kiedy ktoś ją obudził, potrząsając.
– Lyra… Obudź się, dziecko.
To była pani Lonsdale, która pochylała się nad Lyrą ze świecą w dłoni. Mówiła cicho, wolną ręką trzymała dziewczynkę.
– Posłuchaj mnie. Rektor chce się z tobą zobaczyć zanim spotkasz się z panią Coulter przy śniadaniu. Wstań szybko i biegnij do Rezydencji. Przejdź przez ogród i zastukaj w oszklone drzwi gabinetu. Rozumiesz?
Zupełnie już rozbudzona, podniecona Lyra skinęła głową i wsunęła gołe stopy w buty, które postawiła przed nią pani Lonsdale.
– Nie przejmuj się myciem, zrobisz to później. Idź prosto do Rektora i natychmiast wracaj. Zacznę wszystko pakować i przygotuję ci ubranie. Pospiesz się.
Ciemny Dziedziniec nadal wypełniało lodowate, nocne powietrze. Niebo pstrzyły ostatnie gwiazdy, jednak na wschodzie, ponad Refektarzem zaczęło się już rozjaśniać. Lyra wbiegła do Ogrodu Bibliotecznego, gdzie stanęła na moment zupełnie nieruchomo, patrząc w górę na kamienne wieżyczki Kaplicy, perłowozieloną kopułę Budynku Sheldona i pomalowaną na biało latarnię Biblioteki. Świadoma, że musi opuścić to miejsce, zastanawiała się, czy bardzo będzie za nim tęsknić.
Coś poruszyło się w oknie gabinetu i na chwilę rozjarzyło się światło. Lyra przypomniała sobie, po co tu przyszła, i zastukała w szklane drzwi, które prawie natychmiast się otworzyły.
– Grzeczna dziewczynka. Wejdź szybko, nie mamy wiele czasu – odezwał się Rektor i, natychmiast gdy Lyra weszła, zaciągnął zasłonę w drzwiach. Był już ubrany w swój zwykły czarny strój.
– Jednak nie jadę? – spytała Lyra.
– Jedziesz. Nie mogę temu zapobiec – odparł Rektor, ale dziewczynka nie zwróciła uwagi, jak zastanawiające było to stwierdzenie. – Lyro, zamierzam coś ci dać, ale musisz mi obiecać, że utrzymasz w tajemnicy fakt posiadania tego przedmiotu. Przysięgasz?
– Tak – odparła.
Mężczyzna podszedł do biurka i wyjął z szuflady małą paczuszkę owiniętą w czarny aksamit. Kiedy rozwinął materiał, Lyra zobaczyła coś przypominającego wielki zegarek czy też mały budzik: gruby dysk z mosiądzu i kryształu. To mógł być kompas albo coś w tym rodzaju.
– Co to jest? – spytała.
– Aletheiometr. Jeden z sześciu, jakie kiedykolwiek wykonano. Lyro, proszę cię ponownie: nie mów o nim nikomu. Będzie lepiej, jeśli pani Coulter o niczym się nie dowie. Twój wuj…
– Ale do czego to służy?
– Mówi prawdę. Będziesz musiała sama się nauczyć interpretować jego odpowiedzi… Teraz idź… Robi się jaśniej… Biegnij z powrotem do pokoju, zanim ktoś cię zobaczy.
Rektor owinął przyrząd aksamitem i włożył w ręce dziewczynki. Urządzenie okazało się niespodziewanie ciężkie. Mężczyzna delikatnie położył dłonie na policzkach Lyry i trzymał je przez chwilę.
Podnosząc na niego oczy, spytała:
– Co pan chciał powiedzieć o wuju Asrielu?
– Twój wuj podarował ten aletheiometr Kolegium Jordana kilka lat temu. Może Lord…
Zanim jednak zdołał dokończyć zdanie, rozległo się ciche, choć natarczywe stukanie do drzwi. Lyra poczuła, że ręce Rektora zadrżały.
– Szybko, dziecko – szepnął. – Siły tego świata są bardzo potężne. Mężczyznami i kobietami kierują moce o wiele silniejsze, niż możesz to sobie wyobrazić. Wszyscy dryfujemy zgodnie z tym prądem… Niech ci się wiedzie, Lyro. Błogosławię cię, dziecko, błogosławię. Zatrzymaj dla siebie moje rady.
– Dziękuję, Rektorze – odpowiedziała grzecznie.
Kurczowo przyciskając pakunek do piersi, opuściła gabinet. Gdy wychodziła przez drzwi do ogrodu, spojrzała za siebie przez krótką chwilę i dostrzegła, że dajmona Rektora obserwuje ją z parapetu. Niebo było już jaśniejsze; w powietrzu czuło się świeży poranny wietrzyk.
– Co tam masz? – spytała pani Lonsdale, zamykając poobijaną walizeczkę.
– Eee… Rektor mi to dał. Nie mogę schować do walizki?
– Za późno. Już jej nie otworzę. Musisz włożyć do kieszeni płaszcza. Idź szybko do Jadalni. Nie każ im czekać…
Kiedy Lyra pożegnała się z kilkoma służącymi, którzy byli na górze, i z panią Lonsdale, przypomniała sobie o Rogerze i poczuła się winna, że nie pomyślała o nim ani razu od chwili poznania pani Coulter. Jak szybko potoczyły się wydarzenia!
A teraz leciała do Londynu; siedziała przy oknie w zeppelinie. Ostre pazurki tylnych łapek Pantalaimona-gronostaja wbijały się w jej udo, natomiast przednie łapy zwierzątka spoczywały na szybie, przez którą wyglądało. Naprzeciwko Lyry siedziała pani Coulter. Początkowo przeglądała jakieś papiery, ale szybko je odłożyła i zaczęła rozmawiać z dziewczynką. Cóż to była za wspaniała rozmowa! Lyra była nią wręcz upojona. Nie mówiły tym razem o Północy, ale o Londynie, o restauracjach i salach balowych, o przyjęciach w ambasadach lub ministerstwach, o intrygach między White Hall i Westminsterem. Lyrę rewelacje te chyba fascynowały bardziej niż zmieniający się w dole krajobraz. Temu, co mówiła pani Coulter, towarzyszyła aura dorosłości; było w jej opowiadaniu coś niepokojącego, ale jednocześnie powabnego: atmosfera życia w przepychu.
Wylądowały w Ogrodach Falkeshall. Lyra widziała łódź płynącą szeroką brunatną rzeką, wspaniały pałac na nabrzeżu, gdzie panią Coulter powitał tęgi komisarz (ktoś w rodzaju portiera z medalami), mrugając przy tym do Lyry, która potraktowała go obojętnie.
A potem mieszkanie…
Lyra niemal straciła oddech.
Widziała dużo pięknych rzeczy w swoim krótkim życiu, ale było to piękno Kolegium Jordana i Oksfordu – dostojne, kamienne i surowe. W Jordanie zauważała wiele wspaniałości, jednak w gruncie rzeczy nic nie było naprawdę ładne, natomiast w mieszkaniu pani Coulter wszystko wydawało się śliczne. Przede wszystkim było jasno, dzięki szerokim oknom wychodzącym na południe i ścianom pokrytym delikatną, pasiastą, złoto-białą tapetą. A poza tym… Czarujące obrazy w złoconych ramach, szkło wyglądające na antyczne, fantazyjne kinkiety dźwigające anbaryczne lampy, które rzucały postrzępione cienie; falbanki na poduszkach, kwieciste lambrekiny zasłaniające karnisz, pod stopami miękki zielony dywan z liściastym wzorem; całą powierzchnię mebli zastawiono przedmiotami, które przyciągały oczy Lyry – pięknymi małymi chińskimi puzderkami, pastuszkami i arlekinami z porcelany.