Pani Coulter reagowała uśmiechem na zachwyt dziewczynki.
– Tak, Lyro – stwierdziła – chcę ci tak wiele pokazać. Zdejmij płaszcz i idź do łazienki. Możesz się tam umyć, a potem pójdziemy coś zjeść i zrobimy zakupy.
Łazienka również wydała się dziewczynce prześliczna. Lyra była przyzwyczajona do mycia się twardym, żółtym mydłem, w wyszczerbionej misce, wodą, która, z trudem sącząc się z kranów, była w najlepszym razie ledwie letnia i często zabarwiona rdzą. Tutaj woda była gorąca, mydło różowo-różane i pachnące, ręczniki puchate i miękkie niczym obłoczki. A wokół krawędzi lustra z przyciemnionego szkła znajdowały się małe różowe światełka, toteż gdy Lyra przejrzała się w zwierciadle, zobaczyła delikatnie oświetloną postać całkiem niepodobną do tej, jaką znała.
Pantalaimon, który naśladował kształt dajmona pani Coulter, przykucnął na krawędzi wanny i stroił miny do dziewczynki. Lyra wepchnęła go do mydlanej wody i wtedy przypomniała sobie o aletheiometrze pozostawionym w kieszeni płaszcza, który powiesiła na krześle w innym pomieszczeniu. A obiecała przecież Rektorowi, że pani Coulter się nie dowie…
Och, cóż za kłopotliwa sytuacja! Pani Coulter jest taka miła i mądra, a Rektor próbował przecież otruć Lorda Asriela, co Lyra widziała na własne oczy… Któremu z tych dwojga winna była większe posłuszeństwo?
Wytarła się szybko do sucha i pospieszyła z powrotem do salonu, gdzie jej płaszcz leżał nietknięty.
– Gotowa? – spytała pani Coulter. – Pomyślałam, że może pójdziemy na obiad do Królewskiego Instytutu Arktycznego. Jestem jedną z jego nielicznych członkiń, więc bez skrupułów mogę wykorzystać posiadane przywileje.
Szły dwadzieścia minut piechotą, zanim dotarły do kamiennego budynku o wspaniałej fasadzie. Weszły do środka i usiadły w dużej jadalni. Na stołach przykrytych śnieżnobiałymi obrusami jaskrawo połyskiwała srebrna zastawa. Zjadły tam wątróbkę cielęcą i bekon.
– Cielęca wątróbka jest bardzo smaczna – powiedziała pani Coulter. – Równie dobra jest focza, jednak jeśli będziesz w Arktyce, pamiętaj, że nie wolno ci jeść wątroby niedźwiedziej. Zawiera truciznę, od której można umrzeć w kilka minut.
Kiedy jadły, pani Coulter zwróciła uwagę Lyry na kilku członków Instytutu, zajmujących sąsiednie stoliki.
– Widzisz tego starszego dżentelmena w czerwonym krawacie? To pułkownik Carborn. Jako pierwszy przeleciał balonem nad biegunem północnym. A ten wysoki mężczyzna przy oknie, który właśnie wstaje, to doktor Złamana Strzała.
– Jest Skraelingiem?
– Tak. To on zaznaczył na mapach prądy oceaniczne Wielkiego Oceanu Północnego…
Lyra patrzyła na tych wspaniałych ludzi z ciekawością i lękiem. Byli uczonymi, nie można było mieć co do tego wątpliwości, ale byli także odkrywcami. Doktor Złamana Strzała z pewnością wiedział o niedźwiedzich wątrobach… Lyra wątpiła, by Bibliotekarz z Kolegium Jordana zdawał sobie sprawę z ich szkodliwości.
Po obiedzie pani Coulter pokazała dziewczynce niektóre z cennych arktycznych pamiątek zebranych w Bibliotece Instytutowej – harpun, którym zabito wielkiego wieloryba Grimssdura, kamień z inskrypcją wyrzeźbioną w jakimś nieznanym języku, znaleziony w dłoni poszukiwacza nazwiskiem Lord Rukh, który zamarzł w swoim namiocie, broń, której używał kapitan Hudson podczas swojej słynnej wyprawy do Krainy Van Tierena. Kobieta opowiadała dziewczynce historię każdego z nich i Lyra czuła, jak w jej sercu rośnie podziw dla tych wspaniałych, odważnych, nieznanych bohaterów.
Następnie poszły na zakupy. W ten nadzwyczajny dzień wszystko stanowiło dla Lyry nowe doświadczenie, jednak zakupy były najbardziej oszałamiające. Wejść do ogromnego budynku pełnego pięknych ubrań, gdzie pozwalają ci je przymierzać, gdzie przeglądasz się w lustrach… A ubrania były takie piękne… Dotychczas Lyra otrzymywała stroje od pani Lonsdale; wiele z nich wcześniej nosił ktoś inny, często były mocno pocerowane. Rzadko dostawała coś nowego, a jeśli już to nastąpiło, ubranie wybierano ze względu na przydatność, a nie ku ozdobie. No i nigdy jeszcze Lyra nie decydowała o tym sama. A teraz… pani Coulter doradzała jej i w dodatku płaciła za wszystko…
Gdy skończyły przymierzanie, Lyra była zarumieniona, a jej oczy lśniły z radości. Pani Coulter poleciła, by większość rzeczy spakowano i dostarczono do jej mieszkania. Tylko kilka ubrań wzięły ze sobą, wracając do domu.
Potem była kąpiel z białą pachnącą pianą. Pani Coulter weszła do łazienki, aby umyć Lyrze włosy, i nie tarła jej skóry ani nie drapała, jak to robiła pani Lonsdale. Była delikatna. Pantalaimon obserwował wszystko z nieskrywaną ciekawością, póki pani Coulter nie spojrzała na niego surowo, a on natychmiast odgadł, co miała na myśli, i stanął tyłem, odwracając skromnie oczy od kobiecych tajemnic; tak samo postępowała złota małpa. Wcześniej Pantalaimon nigdy nie musiał odwracać wzroku od Lyry.
Potem, po kąpieli, dziewczynka otrzymała ciepły napój z mleka i ziół, nową flanelową koszulę nocną w kwiaty z koronkowym brzegiem, kapcie z owczej skóry ufarbowanej na jasny błękit. I wreszcie znalazła się w łóżku.
Jakie to łóżko było miękkie! Jakie łagodne anbaryczne światło padało z lampki na nocnym stoliczku! I jaka przytulna była sypialnia z małymi szafkami, toaletką i komodą, do których trafią nowe ubrania Lyry, z dywanem od ściany do ściany i pięknymi zasłonami w kosmiczny wzorek – z gwiazdami, księżycami i planetami! Lyra leżała sztywno, zbyt zmęczona, aby zasnąć, zbyt oczarowana, aby pytać o cokolwiek.
Kiedy pani Coulter cicho życzyła jej dobrej nocy i wyszła, Pantalaimon szarpnął dziewczynkę za włosy. Odpędziła go, on jednak szepnął:
– Gdzie ten przedmiot?
Wiedziała od razu, co miał na myśli. Jej stary, wytarty płaszcz wisiał w szafie. W kilka sekund później Lyra siedziała z powrotem na łóżku wyprostowana, ze skrzyżowanymi nogami. Pantalaimon obserwował, jak jego pani delikatnie odwija czarny aksamit i ogląda otrzymany od Rektora przyrząd.
– Jak on go nazwał? – szepnęła.
– Aletheiometr. Nie miało sensu pytać, co oznacza to słowo. Przyrząd ciążył jej w dłoniach, kryształowa szybka połyskiwała, mosiężna obudowa została wykonana z dużą starannością Urządzenie wyglądało jak zegar albo kompas, ponieważ w punkty wokół tarczy wycelowane były wskazówki, jednak zamiast cyfr czy nazw stron świata tarczę zdobiło mnóstwo małych obrazków. Każdy z nich wyrysowany był z nadzwyczajną precyzją, jak gdyby kość słoniową pomalowano najdelikatniejszym i najcieńszym pędzlem z sobolowego włosia. Lyra obracała instrument, aby obejrzeć je wszystkie. Dostrzegła kotwicę, klepsydrę zwieńczoną czaszką, byka, ul… Było ich w sumie trzydzieści sześć i dziewczynka nie miała najmniejszego pojęcia, co oznaczają.
– Popatrz, tu jest kółko – zauważył Pantalaimon. – Sprawdź, czy potrafisz to nakręcić.
Właściwie na przyrządzie znajdowały się trzy małe kółka zębate i każde z nich poruszało jedną z trzech krótszych wskazówek, które obracały się wokół tarczy w równomiernych, dużych odstępach. Wskazówki można było ustawić dowolnie, a gdy nieruchomiały, każda z nich zatrzymywała się przy innym obrazku.
Czwarta wskazówka była dłuższa i cieńsza od pozostałych trzech i chyba wykonana z twardszego metalu. Różniła się od innych także tym, że w przeciwieństwie do krótszych jej ruchu Lyra zupełnie nie potrafiła kontrolować; wskazówka bezładnie huśtała się, niczym igła kompasu, tyle że nigdy się nie zatrzymywała w tym samym miejscu.