Выбрать главу

– Ale on zauważy…

Pantalaimon miał na myśli dajmona pani Coulter. Na samą myśl o jego złotej postaci Lyra poczuła mdłości ze strachu.

– Tym razem będę z nim walczył – oznajmił odważnie Pantalaimon. – Mogę się przeobrażać, a on nie. Zmienię się tak szybko, że nie będzie w stanie utrzymać mnie w swoim uścisku. Tym razem zwyciężę, zobaczysz.

Lyra w zamyśleniu pokiwała głową. W co powinna się ubrać? W jaki sposób wyjść, aby jej nie zauważono?

– Będziesz musiał pójść na zwiady – szepnęła. – Jak tylko droga będzie wolna, zaczniemy biec. Zmień się w ćmę – dodała. – Pamiętaj, w tej sekundzie, gdy nikt nie będzie patrzył…

Otworzyła drzwi na szerokość kilku centymetrów i Pantalaimon wyfrunął przez szczelinę. Wyglądał jak ciemna plama na tle korytarza rozjaśnionego światłem w kolorze ciepłego różu.

W tym czasie Lyra pospiesznie narzuciła na siebie najcieplejsze ubranie, a kilka innych wepchnęła do mocnej jedwabnej torby ze sklepu z modną odzieżą, który odwiedziły po południu. Pani Coulter równie często jak prezentami obdarowywała Lyrę pieniędzmi i chociaż dziewczynka dość lekkomyślnie je wydawała, zostało jej sporo suwerenów, które włożyła do kieszeni ciemnego płaszcza z wilczej skóry.

Owinęła aletheiometr w czarny aksamitny materiał. Czy ten wstrętny małpiszon go znalazł? Zapewne. I z pewnością powiedział o nim swej właścicielce. Och, gdybym ukryła go lepiej, pomyślała.

Podeszła na palcach do drzwi. Na szczęście jej pokój znajdował się najbliżej drzwi frontowych, a większość gości przebywała w dwóch dużych pomieszczeniach w przeciwległym końcu holu. Słychać było głośne rozmowy, śmiech, cichy szum spuszczanej w toalecie wody, brzęk szkła. Nagle Pantalaimon odezwał się cieniutkim głosikiem ćmy:

– Teraz! Szybko!

Lyra wyślizgnęła się z sypialni do holu i po kilku sekundach otwierała już frontowe drzwi mieszkania.

W chwilę później zamknęła je cicho i ze swoim dajmonem, znowu w postaci szczygła, zbiegła po schodach i szybko uciekła.

Sieć

Szybko oddaliła się od rzeki, ponieważ nabrzeże było szerokie i dobrze oświetlone. Między nim a Królewskim Instytutem Arktycznym znajdowała się plątanina wąskich uliczek, ale Instytut wydał się Lyrze jedynym miejscem, do którego na pewno trafi, więc bez zastanowienia wpadła w ten mroczny labirynt.

Gdybyż tylko znała Londyn tak dobrze jak Oksford! Wiedziałaby wówczas, których ulic unikać, gdzie można ukraść trochę jedzenia albo nawet (co najważniejsze), do których drzwi zapukać w poszukiwaniu schronienia. W tę zimną noc we wszystkich ciemnych alejach panował ruch i tętniło sekretne życie, o którym Lyra nie miała pojęcia.

Pantalaimon zmienił się w żbika i penetrował mrok kocim wzrokiem. Często zatrzymywał się, jeżąc sierść, i wtedy dziewczynka odwracała się od wejścia, w które właśnie zamierzała się skierować. Noc wypełniały hałasy: wybuchy pijackiego śmiechu, śpiew dwu mężczyzn o ochrypłych głosach, klekotanie i wycie jakiejś kiepsko naoliwionej maszyny w suterenie. Lyra szła ostrożnie, wybierając miejsca zacienione i wąskie alejki. Jej zmysły wyostrzyły się, wzmocnione zmysłami jej dajmona.

Od czasu do czasu musiała przejść szerszą i lepiej oświetloną ulicę, gdzie dzwoniły tramwaje, a nad nimi iskrzyły się anbaryczne przewody. W Londynie obowiązywały inne zasady przechodzenia przez ulicę, jednak dziewczynka ich nie znała, a kiedy ktoś coś do niej wołał, natychmiast rzucała się do ucieczki.

Mimo wszystko czuła się wspaniale, bo znowu była wolna. Wiedziała, że biegnący obok niej na kocich łapach Pantalaimon również cieszy się swobodą otwartej przestrzeni, nawet jeśli otaczało ich brudne londyńskie powietrze, ciężkie od wyziewów, sadzy i drgające od hałasu.

Lyra wiedziała, że niebawem będą musieli przemyśleć znaczenie słów, które usłyszeli w mieszkaniu pani Coulter, ale zdawała sobie sprawę, że pora nie jest odpowiednia. Najpierw powinni znaleźć miejsce na nocleg.

Na skrzyżowaniu, tuż przy rogu dużego domu towarowego, którego okna olśniewająco błyszczały ponad mokrym chodnikiem, znajdował się bar kawowy: mały barak na kołach z kontuarem pod drewnianą klapą, która podnosiła się jak markiza. W środku jarzyło się żółte światło i unosił zapach kawy. Ubrany w biały fartuch właściciel pochylał się nad kontuarem, rozmawiając z kilkoma klientami.

Bar wyglądał kusząco. Lyra szła już godzinę, czuła zimno i wilgoć. Z Pantalaimonem w postaci wróbla podeszła do lady i podniosła rękę, aby zwrócić uwagę właściciela.

– Proszę filiżankę kawy i kanapkę z szynką – powiedziała.

– O tak późnej porze nie powinnaś przebywać poza domem, moja droga – zauważył jakiś dżentelmen; miał cylinder i biały jedwabny szalik.

– Ta-ak – odparła, odwracając się od niego, aby spojrzeć na ruchliwe skrzyżowanie. Pobliski teatr właśnie pustoszał i tłumy ludzi dreptały po oświetlonym foyer, czekając na taksówki i wkładając płaszcze. Po przeciwnej stronie znajdowało się wejście stacji kolejki podziemnej; po schodach wchodziło i schodziło jeszcze więcej osób.

– Proszę, kochanie – powiedział właściciel baru. Dwa szylingi.

– Pozwól, że za ciebie zapłacę – odezwał się mężczyzna w cylindrze.

Lyra pomyślała: dlaczego nie? Potrafię biec szybciej niż on, a może później będę potrzebowała całej kwoty, jaką posiadam. Mężczyzna w cylindrze rzucił monetę na ladę i uśmiechnął się do dziewczynki. Jego dajmoną był lemur, który czepiał się klapy płaszcza mężczyzny i okrągłymi oczyma wpatrywał się w Lyrę.

Jadła kanapkę i nadal patrzyła na ruchliwą ulicę. Nie miała pojęcia, gdzie jest, ponieważ nigdy nie widziała planu Londynu. Nie wiedziała nawet, jak duże jest to miasto i jak długo będzie musiała iść, aby się znaleźć na wsi.

– Jak masz na imię? – spytał mężczyzna.

– Alice.

– Jakie ładne imię. Pozwól, że wleję ci kropelkę do kawy… To cię rozgrzeje…

Odkręcił nakrętkę srebrnej flaszki.

– Nie lubię tego – stwierdziła Lyra. – Wolę samą kawę.

– Założę się, że nigdy przedtem nie piłaś takiej brandy.

– Piłam. Byłam strasznie chora. Wypiłam całą butelkę albo prawie całą…

– Wyglądasz na taką – mruknął mężczyzna, przechylając buteleczkę nad własną filiżanką. – Dokąd idziesz tak całkiem sama?

– Do mojego ojca.

– A kim on jest?

– Mordercą.

– Kim?

– Powiedziałam, że jest mordercą. To jego profesja. Ma dziś wieczorem robotę. Niosę mu czyste ubrania, ponieważ zwykle jest cały we krwi, gdy kończy pracę.

– Ach! Żartujesz!

– To nie żarty.

Lemur cicho miauknął i wdrapał się powoli na kark mężczyzny, skąd patrzył na Lyrę, która niespiesznie wypiła kawę i zjadła ostatni kęs kanapki.

– Dobranoc – rzuciła. – Nadchodzi ojciec. Wygląda na trochę rozgniewanego.

Mężczyzna w cylindrze rozejrzał się, a Lyra podążyła ku tłumowi osób wychodzących z teatru. Chciałaby pojechać metrem (pani Coulter powiedziała jej, że nie jest to odpowiedni środek transportu dla ludzi z ich klasy), ale bała się, że się zgubi pod ziemią. Wolała być na otwartej przestrzeni, aby, jeśli zajdzie potrzeba, mieć możliwość ucieczki.

Ruszyła dalej. Ulice stały się ciemniejsze i bardziej puste. Mżyło, ale nawet gdyby nie było chmur, niebo nad miastem zbyt rozjaśniały światła, aby móc zobaczyć gwiazdy. Pantalaimon twierdził, że idą na północ, ale Lyra nie była tego taka pewna.

Mijali niekończące się ulice, zabudowane niewielkimi, identycznymi ceglanymi domami z ogródkami tak małymi, że mieściły się w nich zaledwie kontenery na śmieci, wielkie posępne fabryki za drucianym ogrodzeniem, z jednym anbarycznym światłem jarzącym się smutno wysoko na ścianie i stróżem nocnym drzemiącym przy piecyku koksowym. Od czasu do czasu pojawiały się smętne kaplice, różniące się od magazynów jedynie wiszącym na frontowej ścianie krzyżem. Gdy Lyra spróbowała otworzyć drzwi jednej z nich, usłyszała jęk z ławki stojącej dalej w mroku. Uświadomiła sobie, że kruchta pełna jest śpiących ludzi, i uciekła.