– Gdzie będziemy spać, Pan? – spytała, kiedy zmęczeni szli ulicą pełną zamkniętych i zrujnowanych sklepów.
– Na czyimś progu.
– Nie chcemy przecież, aby ktoś nas zobaczył. Wszyscy są tacy gadatliwi.
– Tam jest kanał…
Pantalaimon patrzył w dół bocznej uliczki po lewej stronie. Rzeczywiście, mroczny, lśniący pas oznaczał wodę, a kiedy ostrożnie tam zeszli, zobaczyli basen kanału. Przy nabrzeżach zacumowano mniej więcej tuzin barek, niektóre były głęboko zanurzone – obciążone towarami dryfowały pod dźwigami podobnymi do szubienic. Z okna jednej z drewnianych nadbudówek docierało niewyraźne światło, a z żelaznego komina snuła się niteczka dymu. Poza tym świeciły się jedynie lampy umieszczone wysoko na ścianach magazynów lub ramionach dźwigów; reszta terenu pozostawała w ciemnościach. Nabrzeża były zastawione stosami beczek ze spirytusem węglowym, stertami wielkich, drewnianych kłód oraz zarzucone zwojami pokrytego kauczukiem kabla.
Lyra na palcach podeszła do barki i zajrzała przez okno nadbudówki. W środku jakiś starzec palił fajkę, czytając historyjkę obrazkową w gazecie; jego dajmona w postaci spaniela spała zwinięta na stole. Kiedy Lyra patrzyła, mężczyzna wstał, podszedł do żelaznego piecyka i wrócił z poczerniałym imbrykiem, z którego wlał trochę gorącej wody do pękniętego kubka, a następnie zabrał się ponownie do czytania.
– Czy powinniśmy go poprosić, aby nas wpuścił, Pan? – szepnęła dziewczynka, ale jej dajmon najwyraźniej nie słuchał. Wydawał się roztargniony i zmieniał postacie – był nietoperzem, sową, znowu żbikiem. Lyra rozejrzała się, szukając przyczyny jego paniki, aż wreszcie odkryła źródło niebezpieczeństwa: z obu stron nadbiegało w jej kierunku dwóch mężczyzn, ten znajdujący się bliżej Lyry trzymał w rękach wielką sieć.
Pantalaimon krzyknął chrapliwie, przybrał postać lamparta, skoczył na dajmonę mężczyzny z siecią – dziką, okrutną lisicę – i odrzucił ją w tył, tak że wpadła pod nogi swego pana. Mężczyzna zaklął i odskoczył na bok, a Lyra przebiegła obok niego ku pustej przestrzeni nabrzeża. Wiedziała, że najgorzej jest być przypartym do muru.
Pantalaimon, teraz jako orzeł, leciał za nią, krzycząc:
– Na lewo! Na lewo!
Dziewczynka skręciła i dostrzegła szczelinę między baryłkami ze spirytusem węglowym a krawędzią zardzewiałej metalowej budy i rzuciła się w tym kierunku szybko niczym pocisk.
Zapomniała jednak o sieci!
Nagle usłyszała w powietrzu szum i coś smagnęło ją po policzku i mocno zapiekło – obrzydliwe nasmołowane sznury cięły ją po twarzy i ramionach, ręce miała skrępowane i przyciśnięte do ciała. Lyra upadła, daremnie krzycząc i szarpiąc się.
– Pan! Pan!
Niestety lisica już kąsała kocią postać Pantalaimona. Dziewczynka poczuła ból we własnym ciele, a kiedy jej dajmon upadł, głośno zaszlochała. Jeden z mężczyzn szybko wiązał ją sznurem, owijając powróz wokół rąk, nóg, szyi, tułowia i głowy, turlając ją przy tym po mokrej ziemi. Lyra była bezradna, niczym mucha schwytana przez pająka. Biedny ranny Pan wlókł się ku niej w towarzystwie lisicy, która stale kąsała mu grzbiet, i nawet nie miał dość siły, by zmienić postać. Natomiast drugi mężczyzna leżał w kałuży krwi, ze strzałą w szyi…
Nagle napastnik krępujący Lyrę również go dostrzegł.
Pantalaimon usiadł i mrugał oczyma, a potem dał się słyszeć głuchy odgłos i mężczyzna z siecią, dławiąc się i z trudem łapiąc powietrze, upadł na Lyrę, która widząc że on krwawi, krzyknęła przerażona.
Później dziewczynka zobaczyła czyjeś biegnące stopy i kogoś, kto odciągnął mężczyznę na bok i pochylił się nad nim. Jakieś ręce podniosły Lyrę, nóż ciął i rozrywał siatkę, aż strzępy odpadły jeden po drugim. Dziewczynka zerwała resztę więzów, po czym rzuciła się, aby przytulić Pantalaimona.
Klęcząc, podniosła głowę, chcąc przyjrzeć się nowo przybyłym. Byli to trzej ciemno ubrani mężczyźni; jeden z nich uzbrojony w łuk, pozostali w noże. Kiedy dziewczynka spoglądała na nich, łucznik zadał pytanie:
– Czy ty nie jesteś przypadkiem Lyra?
Znajomy głos, jednak dziewczynka nie potrafiła go skojarzyć z osobą, póki mężczyzna nie podszedł bliżej. Wtedy światło padło na jego twarz, oświetlając również dajmonę-sokoła na jego ramieniu, i Lyra już wiedziała. To był Cygan! Prawdziwy oksfordzki Cygan!
– Tony Costa – przypomniał jej. – Pamiętasz? Bawiłaś się kiedyś przy łodziach w Jerycho z moim bratem Billym, zanim porwali go Grobale.
– Och, Boże, Pan, jesteśmy bezpieczni! – załkała dziewczynka, jednak nagle zatrwożyła ją pewna myśclass="underline" przecież łódź, którą porwała przed rokiem, należała do Costów. Jeśli on o tym pamięta…
– Lepiej chodź z nami – powiedział Tony. – Jesteś sama?
– Tak. Uciekłam…
– W porządku, nie czas teraz na opowieści. Nic nie mów. Jaxerze, przesuń ciała tamtych w cień. Kerimie, rozejrzyj się po okolicy.
Lyra wstała na drżących nogach, trzymając przy piersi Pantalaimona w postaci żbika, który wyciągał szyję starając się coś zobaczyć; poszła za jego przykładem, rozumiejąc, o co mu chodzi, i nagle również tego ciekawa: co się stało z dajmonami zabitych? Zauważyła, że marniały, zanikały i rozpraszały się niczym atomy dymu, przytulając się do martwych ciał swoich właścicieli. Pantalaimon odwrócił łeb, a Lyra ze łzami w oczach ruszyła za Tonym Costą.
– Co tu robicie? – spytała.
– Bądź cicho! Mamy wystarczająco dużo kłopotów bez twoich pytań. Nie trzeba nam ich więcej. Porozmawiamy na łodzi.
Przeprowadził ją po małym drewnianym mostku na środek kanału. Pozostali dwaj mężczyźni kroczyli za nimi w milczeniu. Tony skręcił wzdłuż nabrzeża i wszedł na drewniany falochron, z którego zeszli na pokład łodzi. Tu otworzył na oścież drzwi do kabiny.
– Wejdź! – rzucił. – Szybko.
Lyra zrobiła, jak kazał, dotykając jedwabnej torby (której pilnowała jak oka w głowie, nawet gdy tkwiła unieruchomiona w sieci), aby się upewnić, że nadal jest w niej aletheiometr. W długiej wąskiej kabinie, w świetle wiszącej na haku latarni dostrzegła potężną, siwowłosą kobietę, która siedziała przy stole, czytając gazetę. Lyra rozpoznała matkę Billy’ego.
– Kto to? – spytała kobieta. – Czy to czasem nie Lyra?
– Zgadza się. Ma, musimy odpłynąć. Zabiliśmy dwóch mężczyzn przy basenie. Myśleliśmy, że to Grobale, ale chyba byli tureckimi handlarzami. Złapali Lyrę. Zresztą mniejsza o szczegóły, porozmawiamy w drodze.
– Chodź tu, dziecko – odezwała się Ma Costa.
Dziewczynka podeszła do niej szczęśliwa, ale i zalękniona, ponieważ Ma Costa miała ręce jak maczugi i na pewno pamiętała, że Lyra napadła na jej łódź z Rogerem i innymi dziećmi z kolegiów. Jednak cygańska matrona tylko dotknęła dłońmi policzków Lyry, a jej dajmon, piękny szary pies z wyglądu przypominający wilka, pochylił się łagodnie i polizał po głowie Pantalaimona-żbika. Potem Ma Costa otoczyła Lyrę ramionami i przycisnęła ją do piersi.
– Nie wiem, co tu robisz, ale na pewno jesteś zmęczona. Możesz spać na koi Billy’ego, a ja zaraz zrobię ci coś gorącego do picia. Usiądź sobie tam, dziecko.
Wyglądało na to, że korsarstwo zostało Lyrze wybaczone albo przynajmniej zapomniane. Dziewczynka usiadła na wyściełanej ławie przy wyblakłym od częstego szorowania blacie sosnowego stołu. W tym samym momencie rozległ się warkot gazowego silnika.