Z nudy i irytacji wyrywał ją jedynie aletheiometr. Zadawała mu pytania każdego dnia, czasami z Ojcem Coramem, czasami sama, i stwierdzała, że coraz większą przyjemność sprawia jej umiejętność interpretacji obrazków. Stopniowo nauczyła się rozpoznawać nowe symbole i czuła się jak ktoś, kto po długim wypatrywaniu wreszcie dostrzega w oddali upragnione góry oświetlone promieniami słońca.
Starała się wyjaśnić Ojcu Coramowi własne odczucia.
– Wydaje mi się, że rozmawiam z jakimiś ludźmi, tylko że nie do końca potrafię ich zrozumieć, więc jest mi trochę głupio, ponieważ są ode mnie bystrzejsi. To urządzenie jest takie mądre, Ojcze Coramie! Jak gdyby wiedziało wszystko na świecie… prawie wszystko! Pani Coulter była inteligentna i wiedziała naprawdę sporo, ale to jest inny rodzaj wiedzy… Nazywa się to chyba rozumieniem…
Ojciec Coram zaczął zadawać pytania, a Lyra usiłowała znaleźć na nie odpowiedzi.
– Co robi teraz pani Coulter? – spytał i dziewczynka natychmiast poruszyła wskazówkami. – Mów mi, co robisz – poprosił.
– No cóż, Madonna to pani Coulter, a kiedy kładę tam rękę, myślę: „moja matka”. Mrówka oznacza „być zajętym”, to łatwe. To jest też kluczowe słowo. Klepsydra to „czas”, a część drogi w dół oznacza „teraz”. No, a w tej chwili po prostu skupiam myśli na pytaniu.
– A skąd wiesz, gdzie szukać tych znaczeń?
– W pewnym sensie je widzę. Albo raczej czuję. Przypomina to schodzenie w nocy po drabinie, gdy stawiasz po omacku stopy i, nie wiadomo skąd, wiesz, że masz przed sobą jeszcze jeden szczebel. Skupiam się na czymś, a wtedy wyczuwam znaczenie. Potem łączę wszystkie znaczenia ze sobą. Podobnie jak wówczas, gdy ogniskujesz na czymś wzrok.
– Skoncentruj się więc i powiedz mi, jaka jest odpowiedź.
Lyra skupiła się. Długa wskazówka zaczęła się od razu kołysać; zatrzymywała się, potem poruszała w precyzyjnej serii zamaszystych łuków i pauz. Poruszała się z taką gracją i tak energicznie, że Lyra, patrząc na nią, czuła się jak młody ptak, który uczy się latać. Ojciec Coram, obserwując ją przez stół, notował miejsca, gdzie zatrzymywała się wskazówka, i patrzył na dziewczynkę, która odrzucała włosy z twarzy i zagryzała nieznacznie dolna wargę. Oczy Lyry podążały na początku za wskazówką, jednak potem – kiedy ruchy igły się powtarzały – dziewczynka zaczęła wodzić wzrokiem po tarczy, zatrzymując spojrzenie wcale nie w przypadkowych miejscach. Ojciec Coram był niezłym szachistą i wiedział, w jaki sposób gracze patrzą na planszę (można odnieść wrażenie, że biegły szachista przewiduje pewne posunięcia i ich wpływ na wynik gry, toteż spogląda ciągle na ważne figury, lekceważąc inne. Lyra patrzyła na tarczę w podobny sposób i widziała coś, czego Ojciec Coram nie potrafił dostrzec.
Wskazówka zatrzymała się przy piorunie, dziecku, wężu, słoniu i jakimś stworzeniu, którego Lyra nie umiała nazwać: było to coś w rodzaju jaszczurki z dużymi oczyma i ogonem owiniętym wokół gałązki, na której siedziało. Kolejność za każdym razem się powtarzała.
– Co oznacza ta jaszczurka? – spytał Ojciec Coram, przeszkadzając jej w koncentracji.
– To wszystko nie ma sensu… Chyba błędnie interpretuję pewne obrazki. Piorun, moim zdaniem, oznacza gniew, a dziecko to zapewne ja… Już prawie odkryłam znaczenie jaszczurki, ale odezwałeś się do mnie, Ojcze Coramie, i przepadło. Widzisz, wskazówka znowu się huśta, jak chce.
– No tak, przepraszam, Lyro. Nie jesteś zmęczona? Może chcesz odpocząć?
– Nie – odparła. Policzki miała jednak zarumienione, a jej oczy błyszczały. Wyglądała na zdenerwowaną i nadmiernie podnieconą, choć być może przyczyną tych objawów było przymusowe przebywanie w kabinie.
Ojciec Coram wyjrzał przez okno. Było prawie ciemno, a oni zbliżali się do wybrzeża. Szerokie, brunatne, spienione wody ujścia rzeki rozlewały się pod posępnym niebem w kierunku odległego skupiska zbiorników ze spirytusem węglowym, zardzewiałego i pokrytego pajęczyną rurociągu, obok rafinerii, z której unosił się w chmury gęsty, ciemny dym.
– Gdzie jesteśmy? – spytała Lyra. – Mogę wyjść na chwilę na zewnątrz, Ojcze Coramie?
– To Colby – wyjaśnił. – Przy ujściu rzeki Cole Kiedy dotrzemy do miasta, zacumujemy przy Rynku Wędzarskim i pójdziemy pieszo do doków. Dotrzemy tam za godzinę czy dwie…
Robiło się ciemno i na wodzie nigdzie w zasięgu wzroku nie poruszało się nic poza ich łodzią i daleką barką z węglem płynącą ku rafinerii, a Lyra wyglądała na zmęczoną i od tak dawna przebywała w pomieszczeniu, że Ojciec Coram dodał:
– Hm, nic się chyba nie stanie, jeśli spędzisz kilka minut na powietrzu. Nie nazwę go świeżym, bo takie nie będzie, póki nie wypłyniemy w morze… Uważam, że możesz trochę posiedzieć na pokładzie, dopóki za bardzo nie zbliżymy się do miasta.
Lyra aż podskoczyła z radości, a Pantalaimon natychmiast zmienił się w mewę, gotową rozpostrzeć skrzydła na wietrze. Na zewnątrz było zimno i chociaż dziewczynka dobrze się opatuliła, wkrótce zaczęła drżeć. Jej dajmon natomiast fruwał wysoko, głośno pokrzykując z rozkoszy. Zawracał, kołował, wylatywał albo przed dziób łodzi, albo za jej rufę. Lyra cieszyła się wraz z nim i w myślach podjudzała go, aby prowokował do wyścigu samicę kormorana, dajmonę starego sternika. Ta jednak ignorowała go i sennie siedziała na uchwycie rumpla blisko swego właściciela.
Na tym brzydkim brunatnym terenie nie było śladu życia, a ciszę przerywał jedynie monotonny warkot silnika i przytłumione pluskanie wody pod dziobem. Ciężkie chmury wisiały nisko, nie przynosząc deszczu; powietrze pod nimi było zadymione. Jedynie dokazujący Pantalaimon miał w sobie radość.
W pewnej chwili, gdy wzbił się wysoko w górę, poruszając szerokimi skrzydłami, białymi na tle szarości, coś czarnego rzuciło się w jego kierunku i zaatakowało go. Pantalaimon poczuł uderzenie, a potem wielki ból. Lyra krzyknęła, cierpiąc wraz z nim. Kolejne małe czarne stworzenie przyłączyło się do pierwszego; nie poruszały się jak ptaki, raczej jak latające chrząszcze: ciężkie, niezgrabne, lecące z monotonnym bzyczeniem.
Kiedy Pantalaimon spadał, próbując nakierować się na łódź i w ramiona zrozpaczonej Lyry, czarne insekty nadal go atakowały, złowieszczo bucząc i bzycząc. Dziewczynka zdrętwiała ze strachu Pantalaimona i własnego, wtedy jednak coś przesunęło się obok niej i ruszyło w górę.
Była to dajmona sternika. Mimo że wydawała się niezgrabna i ciężka, jej lot był szybki i równomierny. Łeb poruszał się w prawo i w lewo – widać było trzepoczące czarne skrzydła i białe pióra – aż mały czarny insekt spadł na smołowany dach kabiny tuż przy stopach Lyry w tym samym momencie, gdy Pantalaimon wylądował w wyciągniętych ramionach swej pani.
Zanim dziewczynka zdołała go pocieszyć, zmienił się w żbika i skoczył na dziwaczne stworzenie, zgarniając je łapą z krawędzi dachu, skąd usiłowało uciec. Pantalaimon przytrzymał insekta mocno pazurami, po czym spojrzał w górę na ciemniejące niebo, gdzie widać było czarne skrzydła kormorana, który krążył, rozglądając się za drugim intruzem.
Potem ptak wrócił i wykrakał coś do sternika, który powiedział: