Jako że Lyra była jedyną przedstawicielką swojej płci na pokładzie (ponieważ John Faa po długim zastanawianiu zdecydował się jednak nie zabierać kobiet), miała kabinę tylko dla siebie. Szczerze mówiąc, nie była to szczególnie wspaniała kabina, lecz pomieszczenie niewiele większe niż szafa z koją i włazem (tak nazywano iluminator). Cały swój niewielki dobytek dziewczynka zmieściła w szufladzie pod koją i przejęta wybiegła z kajuty, aby się pochylić nad barierką i obserwować, jak Anglia znika w dali (niestety większa część lądu zniknęła wcześniej we mgle).
Jednak pędząca woda, podmuchy wiatru, światła statku, mocno jarzące się w ciemnościach, warkot silnika, zapachy soli, ryb i spirytusu węglowego same w sobie były wystarczająco podniecające. Nie minęło wiele czasu, a już kolejne doznania zaczęły towarzyszyć tamtym, statek bowiem zaczął huśtać. Ocean Niemiecki był wzburzony. Kiedy zawołano Lyrę na dół na kolację, stwierdziła, że jest mniej głodna, niż sądziła, i niebawem zdecydowała, że dobrze byłoby położyć się do łóżka, choćby przez wzgląd na Pantalaimona, ponieważ biedne stworzenie czuło się bardzo nieswojo.
I tak zaczęła się podróż Lyry na Północ.
Część druga. Bolvangar
Konsul i niedźwiedź
John Faa zdecydował wraz z innymi mężczyznami, że udadzą się do Trollesundu, głównego portu Laponii. W mieście miały swój Konsulat czarownice, a cygański król wiedział, że bez ich pomocy – a przynajmniej przyjaznej neutralności – nie uda się uratować porwanych dzieci.
Przedstawił swój pomysł Lyrze i Ojcu Coramowi nazajutrz, kiedy choroba morska dziewczynki nieco ustąpiła. Tego dnia słońce świeciło jaskrawo, zielone fale roztrzaskiwały się o dziób statku, a potem cofały, pozostawiając po sobie białe strumienie piany. Lyra wyszła na pokład – dmuchała bryza, a jak okiem sięgnąć morze kołysało się i połyskiwało światłem – i poczuła jedynie niewielkie mdłości. Pantalaimon już wcześniej odkrył, jak przyjemny jest żywot morskich ptaków i zmienił się najpierw w mewę, potem w petrela burzowego; Lyra była więc zbyt zaabsorbowana obserwowaniem ślizgającego się po falach radosnego dajmona, aby zastanawiać się nad własnymi cierpieniami szczura lądowego.
John Faa, Ojciec Coram oraz dwóch czy trzech innych Cyganów siedziało na rufie statku i, grzejąc się w mocnym słońcu, rozmyślało nad następnymi decyzjami
– Zdaje się, że Ojciec Coram zna lapońskie czarownice – odezwał się John Faa. – A jeśli się nie mylę, któraś nawet ma wobec niego pewne zobowiązania.
– Zgadza się, Johnie – przytaknął Ojciec Coram. – Było to wprawdzie przed czterdziestoma laty, ale cóż to znaczy dla czarownicy. Niektóre z nich żyją wielokrotnie dłużej.
– Jakie to zobowiązanie, Ojcze Coramie? – spytaj Adam Stefański, mężczyzna odpowiedzialny za grupę bojową.
– Uratowałem życie pewnej czarownicy – wyjaśnił Ojciec Coram. – Zauważyłem kiedyś, jak spadała, zraniona przez ścigającego ją wielkiego czerwonego ptaka. Nigdy przedtem takiego nie widziałem. Czarownica wpadła w bagno, popłynąłem więc jej poszukać. Gdy ją znalazłem, topiła się. Wciągnąłem ją na pokład mojej łodzi i zastrzeliłem napastnika, który niestety wpadł do wody. Przypominał ptaki z gatunku bąków, tyle że był ogniście czerwony.
Mężczyźni byli przejęci opowieścią Ojca Corama.
– A kiedy wciągnąłem czarownicę do łodzi – opowiadał starzec – przeżyłem ogromny wstrząs, ponieważ ta młoda kobieta nie posiadała dajmona.
Było to równie niezwykłe, jak gdyby powiedział: „Kobieta nie miała głowy”, i wszyscy byli zaszokowani jego słowami. Zadrżeli, a ich dajmony jeżyły się, otrząsały albo skrzekliwie krakały i ludzie musieli je uspokajać. Pantalaimon przytulił się do piersi Lyry; ich serca zabiły zgodnym rytmem.
– Tak mi się przynajmniej zdawało – dodał Ojciec Coram. – Ponieważ spadła z nieba, byłem niemal pewny, że jest czarownicą. Wyglądała dokładnie tak samo jak każda młoda kobieta, tyle że była szczuplejsza i ładniejsza niż większość kobiet, jednak brak dajmona stanowił dla mnie przykrą niespodziankę.
– Czy to znaczy, że czarownice w ogóle nie mają dajmonów? – zapytał inny mężczyzna, nazwiskiem Michael Canzona.
– Przypuszczam, że ich dajmony są niewidzialne – twierdził Adam Stefański. – Może był tam przez cały czas a Ojciec Coram po prostu go nie widział.
– Nie, nie masz racji, Adamie – odrzekł starzec. – Wcale go tam nie było. Czarownice po prostu posiadają moc, która pozwala im oddalać się od własnych dajmonów na o wiele większą odległość, niż udałoby się to nam, ludziom. Jeśli trzeba, mogą wysłać dajmony daleko w każdym kierunku – w chmury albo głęboko w ocean. A ta czarownica, którą uratowałem, była u mnie już ponad godzinę, kiedy jej dajmon w końcu wrócił. Przybył oczywiście dlatego, że poczuł jej strach i ból. Poza tym sądzę, chociaż nigdy tego nie potwierdziła, że wielki czerwony ptak, który ją ścigał i którego zastrzeliłem, był dajmonem innej wiedźmy. Boże! Zadrżałem na samą myśl o tym. Gdybym wiedział, powstrzymałbym moją dłoń, jednak niestety stało się. W każdym razie nie mogło być cienia wątpliwości, że uratowałem czarownicy życie. Wiedziała o tym i dlatego oświadczyła, że jeśli kiedykolwiek będę potrzebował pomocy, mogę ją wezwać. Jakiś czas później pomogła mi, kiedy Skraelingowie postrzelili mnie zatrutą strzałą. Łączyły nas także inne sprawy… Nie widziałem jej od wielu lat, ale na pewno mnie pamięta.
– Czy ona mieszka w Trollesundzie?
– Nie, nie. Czarownice mieszkają w lasach i w tundrze. Nie można ich spotkać w portach morskich wśród kobiet i mężczyzn. Ich natura każe im przebywać w miejscach trudno dostępnych. W Trollesundzie mają jednakże konsula, który z pewnością przekaże każdą wiadomość.
Lyra pragnęła dowiedzieć się więcej o czarownicach ale mężczyźni zaczęli teraz rozmawiać o paliwie i zapasach, toteż zniecierpliwiła się i poszła zwiedzić pozostałą część statku. Wędrowała po pokładzie ku dziobowi i wkrótce zawarła znajomość z jednym ze starych marynarzy, prztykając w niego pestkami, które zostawiła sobie ze zjedzonego po śniadaniu jabłka. Mężczyzna miał na imię Jerry. Był mocno zbudowany i z natury raczej spokojny, a kiedy obrzucił Lyrę przekleństwami a ona odwzajemniła się tym samym, zostali wielkimi przyjaciółmi. Dzięki opiece i radom marynarza dziewczynka uświadomiła sobie, że praca zapobiega morskiej chorobie i że nawet takie zajęcie jak szorowanie pokładu może dawać satysfakcję, jeśli wykonuje się je na sposób prawdziwie marynarski. Bardzo się przejęła tym „marynarskim sposobem”, toteż później złożyła po marynarsku koce na swojej koi i włożyła dobytek do szafki; na określenie wykonywanych przez siebie czynności zaczęła też używać słowa „sztautować” zamiast „sprzątać”.
Po dwóch dniach na morzu Lyra uznała, że jest stworzona do takiego życia. Poznała już statek od maszynowni po mostek i wkrótce była po imieniu z całą załogą. Raz kapitan Rokeby zgodził się, by dała sygnał holenderskiej fregacie – uczyniła to, pociągając dźwigienkę gwizdka parowego, kucharzowi pomogła mieszać śliwkowy budyń, a jedynie ostry zakaz Johna Faa powstrzymał ją przed wspięciem się na fokmaszt, by obejrzeć horyzont z bocianiego gniazda.
Przez cały czas płynęli na północ i z każdym dniem robiło się chłodniej. Przetrząsnęli ładownie statku w poszukiwaniu nieprzemakalnego płaszcza, który po zmniejszeniu pasowałby na dziewczynkę, a Jerry pokazał swej małej przyjaciółce, jak szyć; była to sztuka, której Lyra uczyła się chętnie, mimo że pogardzała nią w Jordanie, lekceważąc wskazówki pani Lonsdale. Marynarz pomógł jej uszyć nieprzemakalny woreczek na aletheiometr, który nosiła przypasany wokół talii, na wypadek, jak mówiła, gdyby wpadła do morza. Skoro tylko umieściła w bezpiecznym miejscu powierzony jej opiece przyrząd, mogła stać na pokładzie w nieprzemakalnym płaszczu i, trzymając się kurczowo balustrady, wystawiać na ukłucia igiełek pyłu wodnego, rozpryskiwanych nad dziobem fal. Od czasu do czasu odczuwała jeszcze objawy morskiej choroby, zwłaszcza kiedy wzmagał się wiatr i statek zanurzał się ciężko lub przeskakiwał ponad grzywami szarozielonych fal. Zadaniem Pantalaimona było wówczas odrywać swoją właścicielkę od myśli o mdłościach – zmieniał się więc w petrela burzowego i ślizgał po falach, a Lyra odczuwała jego bezgraniczną radość z pokonywania pędu wiatru i wody i zapominała o chorobie. Czasem jej dajmon próbował nawet zmieniać się w rybę, a pewnego razu przyłączył się do stada delfinów, ku ich zaskoczeniu i radości. Lyra stała, drżąc, na pokładzie dziobowym i śmiała się zachwycona, kiedy jej ukochany Pantalaimon, lśniący i zwinny, wyskoczył z wody z połową tuzina innych chyżych, szarych kształtów. Była to przyjemność, ale nie bezgraniczna, ponieważ łączyła się z bólem i strachem. Przypuśćmy, myślała, że pragnienie zostania delfinem będzie większe niż miłość do niej. Co wtedy?