Kim byli napastnicy? Lyra nie była w stanie ich dostrzec. Aby bronić sań, jej towarzysze w panice biegali wokół zaprzęgów, ale w ten sposób (zauważyła to nawet dziewczynka) jedynie wystawiali się na cel. W grubych rękawicach trudno im było strzelać z karabinów. Lyra usłyszała zaledwie cztery czy pięć strzałów, natomiast świst strzał był niemal nieprzerwany i z każdą minutą coraz więcej mężczyzn padało na ziemię.
Och, Johnie Faa, pomyślała udręczona dziewczynka. Nie przewidziałeś takiej sytuacji, a ja ci w żaden sposób nie pomogłam!
Nie było jednak czasu na robienie sobie wyrzutów, ponieważ nagle do uszu Lyry dotarło głośne warknięcie Pantalaimona i inny dajmon zaatakował go i powalił tak gwałtownie, że dziewczynka zupełnie straciła oddech, a potem czyjeś ręce sięgnęły po nią i podniosły, stłumiły jej krzyk okropnie cuchnącymi rękawicami, przerzuciły ją w powietrzu w inne ramiona, które z powrotem mocno pchnęły ją w śnieg. Była oszołomiona i pozbawiona tchu, bolało ją całe ciało. Ktoś pociągnął ją za ramiona, niemal wyrywając je ze stawów, związał nadgarstki i naciągnął jej na głowę kaptur, aby stłumić wrzaski, ponieważ dziewczynka krzyczała przeraźliwie:
– Iorku! Iorku Byrnisonie! Pomóż mi!
Czy niedźwiedź ją słyszał? Nie wiedziała; napastnicy przerzucali ją z miejsca na miejsce, aż w końcu spoczęła na jakiejś twardej płaszczyźnie, która nagle zaczęła się przechylać i kołysać jak sanie. Do uszu dziewczynki docierały jeszcze odgłosy walki. Słyszała ryk Iorka Byrnisona, który jednak coraz bardziej cichł, podczas gdy ona leżała z wykręconymi ramionami na nierównej powierzchni i szlochała z gniewu i strachu. Głosy wokół niej przemawiały w jakimś dziwacznym języku.
– Pan! – sapnęła.
– Jestem tutaj, cii… pomogę ci oddychać. Nie ruszaj się.
Jego mysie łapki tak długo szarpały kaptur, aż usta dziewczynki wyswobodziły się. Lyra natychmiast głęboko zaczerpnęła lodowatego powietrza.
– Kim oni są? – szepnęła.
– Wyglądają jak Tatarzy. Zdaje mi się, że któryś z nich trafił Johna Faa.
– Nie…
– Widziałem, jak król padał. A przecież powinien być przygotowany na taki atak. Wiesz o tym…
– Ależ trzeba mu było pomóc! Powinniśmy obserwować aletheiometr!
– Cicho. Udawaj, że jesteś nieprzytomna.
Rozległ się świst smagającego bicza i skowyt popędzanych psów. Sądząc po szarpnięciach i podskokach, Lyra wywnioskowała, że poruszają się bardzo szybko, i chociaż wytężyła słuch, nie dosłyszała już niemal żadnych odgłosów bitwy, jedynie stłumione z powodu odległości odgłosy strzałów, a potem już tylko zgrzyty, pęd powietrza i tupot psich łap biegnących po śniegu.
– Zabiorą nas do Grobalów – szepnęła.
Od razu obojgu przyszło na myśl słowo „oderwany” i Lyra poczuła ogromny strach, a Pantalaimon mocno się do niej przytulił.
– Będę walczył – oświadczył.
– Ja również. Pozabijam ich.
– Tak samo postąpi Iorek, kiedy się dowie. Rozetrze ich na proch.
– Jak daleko jesteśmy od Bolvangaru?
Pantalaimon nie wiedział.
Jechali prawdopodobnie niecały dzień. Po tak długim czasie ciało dziewczynki było bardzo obolałe i zdrętwiałe. Nagle pojazd nieco zwolnił i ktoś gwałtownym ruchem ściągnął jej kaptur.
Podniosła oczy na szeroką azjatycką twarz w kapturze z futra rosomaka, oświetloną migotliwym światłem lampy. W czarnych oczach mężczyzny pojawiły się błyski zadowolenia, zwłaszcza kiedy spod płaszcza Lyry wyślizgnął się Pantalaimon w postaci gronostaja i z prychnięciem obnażył białe zęby. Dajmona mężczyzny, duży gruby rosomak, warknęła, ale Pantalaimon się nie cofnął.
Azjata chwycił Lyrę pod pachy, posadził i oparł o brzeg sań. Dziewczynka ciągle zsuwała się na boki, ponieważ nadal miała związane za plecami ręce, toteż mężczyzna uwolnił jej dłonie i zamiast tego związał nogi w kostkach.
Poprzez padający śnieg i gęstą mgłę Lyra zauważyła, jak ogromnym osobnikiem jest napastnik, podobnie zresztą jak siedzący na przedzie sań poganiacz. Obaj z łatwością utrzymywali równowagę w saniach i widać było, że w przeciwieństwie do Cyganów są w tej krainie bardzo zadomowieni.
Mężczyzna odezwał się, ale dziewczynka niczego nie zrozumiała. Zagadał w innym języku, również bez rezultatu. W końcu odezwał się łamaną angielszczyzną.
– Twoje imię?
Pantalaimon zjeżył się ostrzegawczo i Lyra od razu wiedziała, co chciał jej przekazać. Najwyraźniej ci ludzie nie wiedzieli, kim jest ich zdobycz! Nie porwali jej, ponieważ była córką pani Coulter. W takim razie może wcale nie pracują dla Grobalów.
– Lizzie Brooks – odparła.
– Lizi Brugz – powtórzył Azjata. – Zabieramy cię w miłe miejsce. Tam być miłe ludzie.
– Kim jesteście?
– Samojedzi. Łowcy.
– Dokąd mnie zabieracie?
– Miłe miejsce. Miłe ludzie. Masz panserbjorna?
– Dla ochrony.
– Niedobry! Ha, niedźwiedź niedobry! Dostaliśmy cię i tak!
Roześmiał się głośno. Lyra zapanowała nad sobą i nic nie odpowiedziała.
– Kto tamci ludzie? – spytał po chwili mężczyzna, wskazując w kierunku, z którego przybyli.
– Kupcy.
– Kupcy… Czym handlować?
– Futrami, spirytusem – odparła. – Tytoniem.
– Sprzedają tytoń, kupują futra?
– Tak.
Mężczyzna rzekł coś do swojego towarzysza, który odpowiedział mu krótko. Przez cały czas sanie pędziły naprzód. Lyra podciągnęła się wyżej i próbowała zobaczyć, dokąd się kierują; niestety bezskutecznie, śnieg bowiem padał gęsto, a niebo było ciemne. Za bardzo zmarzła, aby przyglądać się dłużej, więc położyła się ponownie. Wiedziała, co myśli Pantalaimon, a on słyszał jej myśli. Starali się nie wpadać w panikę, jednak myśl, że John Faa nie żyje, nie dawała im spokoju. A co się stało z Ojcem Coramem? I czy Iorek zabił pozostałych Samojedów? Czy Cyganie kiedykolwiek zdołają ją znaleźć?
Po raz pierwszy zaczęła się trochę nad sobą użalać.
Minęło sporo czasu. Mężczyzna potrząsnął ją za ramię, a potem wręczył kawałek suszonego reniferowego mięsa. Cuchnęło i było twarde, jednak Lyra odczuwała wielki głód, a poza tym mięso było sycące. Żując je, poczuła się nieco lepiej. Powoli wsunęła rękę pod futro i upewniła się, że aletheiometr znajduje się na swoim miejscu, a potem ostrożnie wyjęła puszkę z insektem i wsunęła za cholewę futrzanego buta. Pantalaimon w postaci myszy wpełzł tam również, zepchnął puszkę jak najniżej i ukrył pod sztylpą ze skóry renifera.
Dziewczynka zamknęła oczy. Strach wyczerpał ją do cna i wkrótce zapadła w niespokojny sen. Obudziła się, kiedy ruch sań nagle stał się łagodniejszy. Gdy otworzyła oczy, dostrzegła nad sobą migające światła, które wydały jej się tak oślepiające, że musiał naciągnąć kaptur, zanim mogła powtórnie spojrzeć. Jej ciało było bardzo zesztywniałe i zziębnięte, zdołała się jednak trochę podciągnąć i zobaczyć, że sanie jadą szybko między szeregiem wysokich słupków; na każdym znajdowało się jaskrawe anbaryczne światło. Dziewczynce udało się również zauważyć, że minąwszy otwartą metalową bramę na końcu alei świateł, wjechali na pusty obszar przypominający rynek, arenę lub sportowe boisko. Teren był idealnie płaski, biały i szeroki na około sto jardów. Okalał go wysoki metalowy płot.
Sanie zatrzymały się po drugiej stronie placu przed niskim budynkiem, a raczej szeregiem niskich budynków mocno przysypanych śniegiem. Lyra nie miała pewności, wydawało jej się jednak, że są to domy połączone tunelami. W pobliżu stał gruby metalowy maszt, który coś jej przypominał, chociaż dziewczynka nie potrafiłaby powiedzieć co.