Tatarski oficer nie wahał się, widząc, że jego ludzie zostali zaatakowani z dwóch stron. Wydał krzykliwie kilka rozkazów, a wtedy jego żołnierze podzielili się na dwa oddziały: zadaniem pierwszego była próba odpędzenia czarownic, a drugiego (większego) – bitwa z niedźwiedziem. Wszyscy Tatarzy byli świetnie wyszkoleni i walczyli w tak skoordynowany sposób, jak gdyby odbywali ćwiczenia. Utworzyli czteroosobowe grupki, a wyznaczeni żołnierze w odpowiednim momencie przyklękali na jedno kolano i wypalali z karabinów. Żaden się nie cofnął ani o cal, mimo iż potężny Iorek pędził prosto ku nim. W chwilę później pierwsi z nich padli martwi.
Niedźwiedź znowu zaatakował – uderzał, warczał, miażdżył – a pociski przelatywały obok niego niczym osy lub muchy, nie czyniąc mu najmniejszej krzywdy. Lyra przynaglała dzieci do dalszej drogi, kierując je w ciemność za aleją świateł. Wiedziała, że muszą uciekać, ponieważ od walecznych Tatarów o wiele niebezpieczniejsi byli dorośli z Bolvangaru.
Wołała więc do dzieci, kiwała na nie i ponaglała, pragnąc skłonić do dalszej wędrówki. Światła za nimi tworzyły długie cienie na śniegu, a wtedy Lyra uświadomiła sobie, że jej serce rwie się ku głębokiej ciemności arktycznej nocy i ku orzeźwiającemu chłodowi. Kochała swobodę tak samo mocno jak Pantalaimon, który – obecnie w postaci królika – rozkoszował się własnym biegiem.
– Dokąd idziemy? – spytał ktoś.
– Nie ma tu nic poza śniegiem!
– Nadchodzi pomoc – odpowiedziała im Lyra. – Pięćdziesięciu Cyganów albo więcej. Założę się, że są wśród nich krewni wielu z was. Wszystkie cygańskie rodziny, które straciły dziecko, przysłały swego przedstawiciela.
– Ja nie jestem Cyganem – stwierdził jakiś chłopiec.
– To nie ma znaczenia. I tak cię ze sobą zabiorą.
– A niby dokąd? – spytał ktoś płaczliwym tonem.
– Do domu – odparła Lyra. – Przybyłam tu, by was uratować, i sprowadziłam Cyganów, którzy odwiozą was z powrotem do domów. Musimy przejść jeszcze kawałek, a wtedy na pewno się na nich natkniemy. Niedźwiedź podróżował z nimi, więc nie mogą być daleko stąd!
– Widzieliście tego niedźwiedzia?! – krzyknął z zapałem jeden z chłopców. – Kiedy uderzył dajmonę Tatara, mężczyzna umarł, jakby ktoś trafił go prosto w serce. Właśnie tak!
– Nie wiedziałem, że można zabić dajmona – wtrącił ktoś inny.
Wszystkie dzieci mówiły naraz, podniecenie i ulga rozwiązały im języki. Dla Lyry nie miało to znaczenia, ważne było jedynie, by przez cały czas szły.
– Czy naprawdę ci ludzie tam… – spytała jakaś dziewczynka – robią takie rzeczy?
– Tak – odrzekła Lyra. – Nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek zobaczę człowieka bez dajmona. Jednak zanim się tutaj znalazłam, spotkałam samotnego chłopca, który ciągle pytał o swoją dajmonę. Chciał wiedzieć, gdzie jest i czy ją odszuka. Mały nazywał się Tony Makarios.
– Znam go! – powiedział ktoś, a inni zawtórowali.
– Ta-ak, zabrali go mniej więcej tydzień temu…
– No cóż, odcięto mu dajmonę – stwierdziła Lyra, wiedząc, co w tym momencie czują dzieci. – Niedługo po tym, jak go znaleźliśmy, umarł. A wszystkie oderwane dajmony zamykali w klatkach w tamtym budynku na uboczu.
– To prawda – dodał Roger. – Lyra wypuściła je w trakcie ćwiczeń przeciwpożarowych.
– Tak, widziałem je! – zauważył Billy Costa. – Początkowo nie wiedziałem, co to takiego, ale zobaczyłem, jak odlatywały za gęsią.
– Dlaczego ci ludzie to robią? – zapytał jakiś chłopiec. – Dlaczego odcinają nam dajmony? To przecież tortura! Po co to robią?
– Z powodu Pyłu – zasugerował ktoś z powątpiewaniem.
Chłopiec jednak zaśmiał się lekceważąco.
– Pył?! – stwierdził. – Nie ma czegoś takiego! Oni to sobie wymyślili! Ja w to nie wierzę.
– Hej! – zawołał ktoś inny. – Zobaczcie, co się dzieje z zeppelinem!
Wszyscy się obejrzeli. Za łuną świateł, tam gdzie nadal trwała walka, wielki, długi powietrzny statek nie kołysał się już przy maszcie cumowniczym – teraz koniec liny zwisał luźno, a w pobliżu unosiła się jakaś kula…
– Balon Lee Scoresby’ego! – krzyknęła Lyra i radośnie klasnęła rękoma w rękawicach.
Inne dzieci wydawały się zaniepokojone. Lyra ponagliła je do dalszej drogi, zastanawiając się równocześnie, jak aeronaucie udało się dotrzeć balonem tak daleko na północ. Było jasne, jaki ma zamiar – chciał napełnić balon gazem z zeppelina, przy okazji uniemożliwiając tamtym pościg!
– Chodźcie. Musimy przez cały czas iść, w przeciwnym razie zamarzniemy – wyjaśniła dzieciom, ponieważ niektóre z nich drżały i płakały z powodu zimna, a ich dajmony popiskiwały cienkimi głosikami.
Pantalaimon uznał te odgłosy za irytujące, zmienił się w rosomaka i warknął na wiewiórkę – leżącego w bezruchu na ramieniu i popiskującego cicho dajmona jednej z dziewczynek.
– Wejdź pod skafander! Przybierz większy kształt i ogrzej swoją panią! – polecił, a przerażony dajmon dziewczynki od razu wpełzł pod okrycie ze wzmocnionego jedwabiu.
Kłopot polegał na tym, że wzmocniony węglowy jedwab nie był tak ciepły jak futro, mimo iż skafandry były dodatkowo watowane. Niektóre dzieci wyglądały w wielkich kurtkach jak idące purchawki, ale ich odzienie wykonano w fabrykach i warsztatach z dala od zimnych terenów i na północy nie zabezpieczało dostatecznie przed mrozem. Futro Lyry było nieco zniszczone i cuchnące, jednak bardzo dobrze trzymało ciepło.
– Jeśli wkrótce nie znajdziemy Cyganów, dzieci nie przeżyją – szepnęła dziewczynka do Pantalaimona
– Muszą więc iść bez przerwy – odparł. – Jeśli tylko się położą, zginą. Pamiętasz, co mówił Ojciec Coram…
Opowiedział on dziewczynce wiele historii o swoich podróżach na Północ, podobnie zresztą jak pani Coulter, która stale podkreślała prawdziwość swych opowieści. W każdym razie oboje byli zgodni co do jednego – gdy jest zimno, ciągle trzeba być w ruchu.
– Jak długo będziemy tak szli? – spytał mały chłopiec. – Ona każe nam iść tam, gdzie nas zabiją – stwierdziła jakaś dziewczynka.
– Lepiej być tu niż w Stacji – mruknął ktoś.
– Wcale tak nie uważam! Tam przynajmniej było ciepło. Jedzenie, gorące napoje i…
– Ale teraz wszystko się spaliło!
– Co my tu robimy? Założę się, że umrzemy z głodu…
Myśli Lyry wypełniały niewesołe pytania, które krążyły w jej głowie niczym latające czarownice, szybkie i niemożliwe do uchwycenia. Dziewczynce wydawało się, że gdzieś niedaleko czeka ją coś wspaniałego i wzruszającego, czego w dodatku zupełnie nie rozumiała.
Myśl ta spowodowała przypływ siły i Lyra najpierw wyciągnęła jakąś dziewczynkę z zaspy, potem ponagliła ociągającego się chłopca, wreszcie zawołała do wszystkich:
– Idźmy dalej! Podążajmy po śladach niedźwiedzia! Przyjechał tu z Cyganami, więc jego trop doprowadzi nas do miejsca, gdzie się znajdują! Chodźmy.
Z nieba zaczęły padać duże płatki śniegu. Lyra uświadomiła sobie, że wkrótce zupełnie zakryją ślady Iorka Byrnisona. Teraz, kiedy odeszli już daleko od świateł Bolvangaru, a łuna pożaru stanowiła jedynie słabą poświatę, tylko nikły odblask pokrytej śniegiem ziemi rozświetlał mrok. Gęste chmury przesłoniły niebo, nie było więc widać ani księżyca, ani Zorzy. Jednak przypatrzywszy się dokładniej, dzieci dostrzegły głęboki szlak, który Iorek Byrnison wyżłobił w śniegu. Lyra zachęcała je do dalszej drogi, zmuszała, niemal niosła niektóre z nich, przeklinała, popychała, ciągnęła, wspierała czule, ilekroć było to konieczne, a Pantalaimon (który zajmował się dajmonami) mówił jej, jak należy postępować z każdym dzieckiem.