Dziewczynka powtarzała w myślach co jakiś czas, że doprowadzi je wszystkie do celu. Przyjechałam tutaj, mówiła sobie, aby je uratować i uda mi się to.
Roger podążył za jej przykładem, a Billy Costa prowadził grupę, ponieważ miał o wiele lepszy wzrok niż większość dzieci. Wkrótce padał już tak gęsty śnieg, że uciekinierzy musieli iść bardzo blisko siebie, aby się nie zgubić, a Lyra pomyślała, że gdyby położyli się obok siebie i starali się ogrzewać nawzajem, to może… Gdyby wykopać duże nisze w śniegu…
Nagle nadstawiła ucha. Usłyszała warkot silnika. Nie był to głośny huk zeppelina, ale jakiś wyższy, przypominający brzęczenie szerszenia dźwięk, który raz się przybliżał, raz oddalał.
Słychać też było wycie… Psy zaprzęgowe? Odgłos również wydawał się daleki i trudno było mieć pewność co do jego pochodzenia, zagłuszały go miliony spadających śnieżnych płatków; jego natężenie zmieniało się wraz z mocą wiatru – najgłośniejszy był podczas najostrzejszych podmuchów. Mógł zwiastować zarówno zbliżające się cygańskie psy zaprzęgowe, jak i dzikie duchy tundry albo nawet uwolnione dajmony, lamentujące za utraconymi dziećmi.
Lyra dostrzegała wokół także światła, ale nie miała pojęcia, czy istnieją naprawdę… Na śniegu nie mogło być chyba żadnych świateł, prawda? To chyba również musiały być duchy… Chyba że się zgubili, zatoczyli koło i znowu zmierzają w stronę Bolvangaru…
Jednak nie, światła rzeczywiście istniały i nie pochodziły ze Stacji, ponieważ nie były białe, oślepiające i anbaryczne, ale małe i żółte – światła poruszających się latarni. Skowyt także się nasilał i zanim Lyra zdążyła się upewnić, że nie śni, znalazła się wśród znajomych postaci, a mężczyźni w futrach unosili ją na wysokość twarzy: potężne ramię Johna Faa podniosło ją lekko z ziemi, a Ojciec Coram śmiał się radośnie. Poprzez zadymkę dziewczynka zauważyła, jak Cyganie biorą dzieci do sań, przykrywają je futrami i dają do żucia focze mięso. Dostrzegła Tony’ego Costę, który ściskał Billy’ego, a potem poklepywał go lekko, rubasznie szturchał, po czym znowu go do siebie tulił i potrząsał nim wesoło. A Roger…
– Roger jedzie z nami – oświadczyła Ojcu Coramowi. – Przede wszystkim po niego tu przyjechałam. Wrócimy w końcu do Jordana. A co to za hałas?
Znowu rozległ się warkot silnika, był głośniejszy niż bzyczenie dziesięciu tysięcy szpiegujących insektów.
Nagle Lyra poczuła uderzenie, które powaliło ją na ziemię, a Pantalaimon nie mógł jej obronić, ponieważ złota małpa…
Pani Coulter…
Złota małpa szarpała, gryzła i drapała Pantalaimona, który tak szybko zmieniał postacie, że trudno było skupić na nim wzrok, i walczył: żądląc, wierzgając, drapiąc pazurami. Pani Coulter tymczasem, z płonącą twarzą częściowo ukrytą w futrze, ciągnęła Lyrę na tył motorowych sań. Dziewczynka walczyła równie zajadle jak jej dajmon. Padał tak gęsty śnieg, że zdawało jej się, że są w tej zamieci odizolowani od świata, a anbaryczne przednie reflektory sań oświetlały jedynie czystą biel wirujących płatków. Ziemię widać było ledwie na kilka cali przed nimi.
– Pomóżcie! – wrzasnęła Lyra do Cyganów, którzy znajdowali się właśnie tam, za zasłoną padającego śniegu, i nic nie zauważyli. – Ratunku! Ojcze Coramie! Lordzie Faa! Och, Boże, pomocy!
Pani Coulter piskliwym głosem wykrzyczała rozkaz w języku północnych Tatarów i nagle pojawił się cały ich oddział uzbrojony w karabiny; ludziom towarzyszyły warczące wilki – ich dajmony. Oficer dostrzegł, że pani Coulter ma problemy z Lyra, i podniósł dziewczynkę jedną ręką, jak gdyby była lalką, a następnie wrzucił ją na sanie. Upadła ogłuszona i oszołomiona.
Gdy Cyganie zorientowali się, co się dzieje, wypalił karabin, potem następny. Tyle że strzelanie do celu, którego nie sposób zobaczyć, jest niebezpieczne, nie widać nawet, kto znajduje się obok. Tatarzy, w zwartej grupie otaczającej sanie, strzelali przed siebie w śnieg, Cyganie jednakże nie ośmielili się odpowiedzieć ogniem, bali się bowiem, że mogliby trafić Lyrę.
Dziewczynka poczuła straszliwą gorycz i jeszcze większe zmęczenie.
Ciągle była oszołomiona i szumiało jej w głowie, ale podciągnęła się i usiadła, szukając wzrokiem Pantalaimona. Jej dajmon nadal rozpaczliwie walczył w jednej wybranej postaci – rosomaka. Mocno zwarł szczęki na złotej łapie i nie puszczał. A kto się znajdował obok niego?
Czy to nie Roger?
Tak, to był on. Bił panią Coulter pięściami i kopał nogami, walił głową w jej głowę, aż w końcu przewrócił go jakiś Tatar, zamachnąwszy się na niego, jak gdyby odganiał muchę. Całość wydawała się teraz Lyrze urojeniem: biel, czerń, szybki trzepot zieleni, postrzępione cienie, światło…
Silny podmuch podniósł ze wszystkich stron firanki śniegu i Lyra nagle dostrzegła Iorka Byrnisona; usłyszała szczęk i zgrzyt żelaza o żelazo. W chwilę później wielkie szczęki kłapały na prawo i lewo, łapa rozdzierała przykrytą kolczugą pierś, pojawiły się białe zęby, czarne żelazo, czerwone wilgotne futro…
A wtedy coś silnie pociągnęło dziewczynkę wysoko w górę. W ostatnim momencie chwyciła także Rogera wydzierając go z rąk pani Coulter i przytulając mocno do siebie; dajmony dzieci zmieniły się w ptaki i pisząc, trzepotały zaskoczone, ponieważ wszędzie wokół także latały jakieś postacie. Wreszcie Lyra zobaczyła w powietrzu obok siebie czarownicę – jeden z tych eleganckich, lekko postrzępionych, czarnych cieni – która znajdowała się wysoko w powietrzu, ale równocześnie tak blisko, że można było jej dotknąć. W gołych rękach trzymała łuk i akurat natężyła mięśnie bladych, gołych ramion (w tym mroźnym powietrzu!), naciągnęła cięciwę, a potem wypuściła strzałę w szczelinę hełmu znajdującego się zaledwie trzy stopy od niej Tatara…
Strzała poszybowała w wyznaczonym kierunku i wilczyca – dajmona mężczyzny – rozpłynęła się w półskoku, nawet zanim jej właściciel upadł na ziemię.
W górę! W powietrzu ktoś schwytał i zagarnął Lyrę i Rogera, a w chwilę później dwójka dzieci trzymała się słabnącymi palcami gałęzi z sosny obłocznej, na której siedziała wyprostowana młoda czarownica, z gracją utrzymując równowagę. Potem czarownica przechyliła gałąź w lewo i przed oczyma dzieci ukazało się coś ogromnego; była to ziemia.
Upadli na nią, w śnieg, tuż obok kosza balonu Lee Scoresby’ego.
– Wskakuj do środka, Lyro! – zawołał Teksańczyk – i oczywiście twój przyjaciel także. Widziałaś gdzieś niedźwiedzia?
Lyra dostrzegła trzy czarownice, które przywiązywały linę wokół skały, cumując wielki balon.
– Wsiadaj! – krzyknęła do Rogera i wdrapała się na obite skórą obrzeże kosza, po czym wpadła w leżący w środku biały puch. W następnym momencie dołączył do niej Roger, a potem jakiś potężny odgłos, coś pomiędzy rykiem a warczeniem, sprawił, że ziemia niemal się zatrzęsła.
– Chodź, Iorku! Na pokład, stary druhu! – zawołał Lee Scoresby i z boku do kosza balonu wszedł niedźwiedź. Jego pojawieniu się towarzyszyło straszliwe skrzypienie wikliny i uginającego się drewna.
Potem lekki podmuch wiatru rozproszył na chwilę mgłę i śnieg i w nagle powstałym prześwicie Lyra zobaczyła, co się wokół nich dzieje. Dostrzegła grupę Cyganów, którzy pod dowództwem Johna Faa atakowali Tatarów i spychali ich z powrotem w stronę płonących zgliszcz Bolvangaru. Widziała, jak inni Cyganie pomagają dzieciom wsiąść bezpiecznie do sań, a potem dokładnie opatulają je futrami. Zobaczyła Ojca Corama, który kręcił się niespokojnie, kuśtykając o lasce, a jego dajmona – kotka w barwach jesieni – skakała po śniegu i rozglądała się na wszystkie strony.