– Ojcze Coramie! – krzyknęła Lyra. – Tutaj jestem! Starzec usłyszał ją i podniósł głowę, aby spojrzeć w górę. Zaskoczony, spoglądał na balon szarpiący się na linie, którą trzymały czarownice, i na machającą mu z kosza dziewczynkę.
– Lyro! – zawołał. – Nic ci nie jest, dziecko?! Jesteś bezpieczna?
– Nigdy nie czułam się bezpieczniej! – odkrzyknęła. – Do zobaczenia, Ojcze Coramie! Do widzenia! Zabierzcie wszystkie dzieci do domu!
– Na pewno, pókim żyw! Niech ci się wiedzie, drogie dziecko… Niech ci się wiedzie, moja mała Lyro… W tym momencie aeronauta, machnąwszy ręką dał znak do odlotu i czarownice puściły linę.
Balon zerwał się natychmiast i począł się unosić w gęste od śniegu powietrze z taką prędkością, że Lyra nie wierzyła własnym oczom. Po chwili ziemia zniknęła we mgle, a balon nadal leciał w górę, coraz prędzej, tak szybko, że dziewczynka pomyślała, że chyba żadna rakieta nie opuszcza ziemi w szybszym tempie. Trzymając się, leżeli wraz z Rogerem na podłodze gondoli, obezwładnieni siłą przyspieszenia.
Lee Scoresby śmiał się i wydawał z siebie dzikie teksaskie okrzyki radości. Iorek Byrnison spokojnie odpinał pancerz, odczepiając zwinnie pazurem wszystkie połączenia, a potem zdejmował poszczególne części i rzucał je na stertę. Gdzieś na zewnątrz balonu świst powietrza przelatującego przez igły sosny obłocznej i postrzępione cienie świadczyły o tym, że wysoko w powietrzu czarownice dotrzymują im towarzystwa.
Lyra stopniowo odzyskiwała równowagę, a jej oddech i tętno uspokoiły się. Dziewczynka usiadła i rozejrzała się.
Kosz był o wiele większy, niż sądziła. Przy bocznych ściankach stały stelaże z przyrządami badawczymi, leżały też stosy futer, butle z gazem oraz wiele innych rzeczy, ale Lyra nie potrafiła ich zidentyfikować.
– Czy to chmura? – spytała.
– Ma się rozumieć. Otul swego przyjaciela futrem, zanim ci się zmieni w sopel lodu. Jest zimno, a będzie jeszcze zimniej.
– Jak nas znaleźliście?
– Dzięki czarownicom. Jest wśród nich pewna dama, która pragnie z tobą porozmawiać. Kiedy miniemy chmurę, zorientujemy się, gdzie jesteśmy, a wtedy możemy spokojnie gawędzić.
– Iorku – powiedziała Lyra – dziękuję, że przyszedłeś.
Niedźwiedź chrząknął, po czym usiadł i zaczął zlizywać krew z futra. Z powodu jego olbrzymiego ciężaru kosz przechylał się na jedną stronę, jednak nie miało to najwyraźniej znaczenia. Roger trochę się obawiał wielkiego zwierzęcia, ale Iorek Byrnison nie zwracał na niego większej uwagi niż na płatki śniegu. Lyra trzymała się kurczowo obrzeża kosza, który – gdy stała – sięgał jej aż do podbródka, i wpatrywała się szeroko otwartymi oczyma w gęstą mgłę.
Kilka sekund później balon całkowicie wydobył się z chmury, lecz nadal w szybkim tempie wznosił się w niebiosa.
Cóż to był za widok!
Nad koszem znajdowała się ogromna czasza balonu. A ponad nim płonęła Zorza, która wydała się Lyrze jaśniejsza i wspanialsza niż kiedykolwiek przedtem. Zorza świeciła wszędzie lub prawie wszędzie wokół nich; niemal stanowili jej część. Wielkie żarzące się pasma drżały, a następnie rozdzielały się niczym poruszające się anielskie skrzydła; luminescencyjny blask kaskadami spływał w dół niewidocznych turni, by spocząć w wirujących kałużach, albo tworzył ogromne wodospady.
Lyrę całkowicie oszołomił ten widok, potem jednak spojrzała w dół i dostrzegła coś jeszcze bardziej zdumiewającego.
We wszystkich kierunkach, jak okiem sięgnąć, aż po horyzont rozciągało się nieprzerwane morze bieli. Wznosiły się na nim pagórki, otwierały mgliste przepaście, jednak przede wszystkim krajobraz wyglądał jak lita lodowa powierzchnia.
Na jej tle widać było małe, czarne postacie, nieco postrzępione cienie – czarownice lecące na gałęziach z sosny obłocznej pojedynczo, dwójkami lub w większych grupkach.
Posuwały się szybko i bez najmniejszego wysiłku: unosiły się w górę, ku balonowi, a sterując nim, przechylały się raz w jedną, raz w drugą stronę. Jedna z nich, łuczniczka, która uwolniła Lyrę z rąk pani Coulter, stała tuż obok kosza i dziewczynka po raz pierwszy widziała ją wyraźnie.
Kobieta była młoda – z pewnością młodsza od matki dziewczynki. Miała piękne, jasnozielone oczy i tak jak wszystkie czarownice ubrana była w lekki strój z pasów czarnego jedwabiu; nie nosiła futra, kaptura ani rękawic. Wyglądało na to, że w ogóle nie czuje zimna. Jej czoło opasywał prosty łańcuszek z małymi, czerwonymi kwiatkami. Siedziała o jard od zaskoczonej Lyry na gałęzi z sosny obłocznej niczym na łagodnym koniu i kierowała nią tak dobrze jak najwspanialszy jeździec
– Masz na imię Lyra?
– Tak. A pani jest Serafina Pekkala?
– Zgadza się.
Lyra natychmiast zrozumiała, dlaczego Ojciec Coram kochał tę czarownicę i dlaczego uczucie to złamało mu serce, chociaż wcześniej właściwie nie zdawała sobie sprawy z żadnego z tych faktów. Ojciec Coram się zestarzał, był leciwym, chorym człowiekiem, natomiast Serafina Pekkala wyglądała na osobę młodszą od niego o kilka pokoleń.
– Masz czytnik symboli? – spytała czarownica, głosem tak podobnym do subtelnego, dziwnego śpiewu, który towarzyszył pojawieniu się Zorzy, że Lyra słuchała wypowiadanych przez nią słów z rozkoszą, ledwie rozumiejąc ich sens.
– Tak. Mam go w kieszeni. Jest bezpieczny.
Szum wielkich skrzydeł powiadomił dziewczynkę o przybyciu następnego gościa, który w chwilę później już szybował obok czarownicy. Siwy gąsior-dajmon odezwał się krótko, a potem zakołował i szerokim kręgiem okrążał balon, który nadal się wznosił.
– Cyganie napadli na Bolvangar – powiedziała Serafina Pekkala. – Zabili dwudziestu dwóch strażników i dziewięć osób z personelu. Podpalili także niektóre budynki i zamierzają całkowicie zniszczyć to miejsce.
– Co z panią Coulter?
– Żadnego śladu.
Serafina Pekkala wydała z siebie dziki okrzyk; na ten sygnał inne czarownice ruszyły ku balonowi.
– Panie Scoresby – powiedziała. – Lina.
– Pani, jestem bardzo wdzięczny. Nadal się wznosimy i potrwa to jeszcze przez jakiś czas. Ile was trzeba, abyście pociągnęły nas na północ?
– Jesteśmy silne – odparła i była to cała jej odpowiedź.
Lee Scoresby mocował zwój mocnej liny do pokrytego skórą żelaznego pierścienia, służącego do nawijania biegnących nad czaszą balonu sznurów, które trzymały kosz. Kiedy lina została solidnie zamocowana, aeronauta rzucił wolny jej koniec; natychmiast przyleciało ku niej sześć czarownic, chwyciło linę i pociągnęło, kierując gałęzie z sosny obłocznej ku Gwieździe Polarnej.
Kiedy balon zaczął się poruszać w tym kierunku, Pantalaimon zmienił się w mewę, usiadł na krawędzi kosza i patrzył. Dajmona Rogera także przyszła popatrzeć, ale dość szybko odeszła do swego właściciela, ponieważ Roger zasnął, podobnie zresztą jak Iorek Byrnison. Czuwał tylko Lee Scoresby, wolno żując cienkie cygaro i obserwując przyrządy.
– Powiedz mi, Lyro – odezwała się Serafina Pekkala. – Wiesz, dlaczego lecisz do Lorda Asriela?
Dziewczynka zdumiała się.
– Oczywiście! Aby wręczyć mu aletheiometr – odparła.
Do tej pory nie zastanawiała się nad tym pytaniem, odpowiedź na nie była dla niej oczywista. Nagle przypomniała sobie pierwszy powód, który pojawił się tak dawno, że już prawie o nim zapomniała.
– Albo… Aby mu pomóc w ucieczce. Tak… Chcemy mu pomóc wydostać się stamtąd.
W chwili jednak, gdy wypowiedziała te słowa, uświadomiła sobie niewykonalność takiego zadania. Ucieczka ze Svalbardu? To przecież było niemożliwe!