Jedynymi dźwiękami, jakie docierały do jej uszu, były dalekie piski latających wysoko w górze kliwuchów oraz huk fal rozbijających się o skały.
– Iorku! – krzyknęła. Głos miała słaby i drżący. Spróbowała jeszcze raz, ale nikt jej nie odpowiedział. – Roger! – zawołała, z podobnym rezultatem.
Poczuła się samotna w tym obcym świecie, ale oczywiście nigdy nie bywała sama i po chwili Pantalaimon w postaci myszy wypełzł spod jej futra, aby dotrzymać jej towarzystwa.
– Sprawdziłem aletheiometr – powiedział. – Nic mu się nie stało. Żadna część się nie stłukła.
– Jesteśmy zgubieni, Pan! – jęknęła. – Widziałeś te kliwuchy?! I pana Scoresby’ego, który do nich strzelał? Niech nam Bóg pomoże, jeśli te potwory przylecą tutaj…
– Spróbujmy odnaleźć kosz – mruknął.
– Chyba nie powinniśmy krzyczeć – zauważyła. – Raz to wprawdzie zrobiłam, ale nie chciałabym, żeby nas usłyszały te maszkary. Ciekawe, gdzie jesteśmy.
– Może lepiej nie wiedzieć – stwierdził Pan. – Mogłoby się okazać, że jesteśmy na dnie urwiska, nie ma żadnej drogi w górę, a siedzące na szczycie kliwuchy dostrzegą nas, kiedy tylko mgła opadnie.
Po kilku minutach odpoczynku Lyra pomacała wokół siebie i stwierdziła, że wylądowała w szczelinie między dwiema oblodzonymi skałami. Wszystko pokrywała marznąca mgła, z jednej strony – sądząc po odgłosach – z odległości mniej więcej pięćdziesięciu jardów dochodził huk fal, a z góry nadal docierały piski kliwuchów, chociaż dziewczynce wydawało się, że cichną. W mroku widziała nie dalej niż na dwa, trzy jardy; nawet zmieniony w sowę Pantalaimon był bezradny.
Lyra mimo bólu ruszyła w drogę. Ślizgała się i zsuwała po chropowatych skałach. Szła w górę plaży, oddalając się od szumu fal. Niestety nie znalazła nic poza kamieniami i śniegiem, nie było najmniejszego śladu balonu ani któregoś z jego pasażerów.
– Nie mogli przecież tak po prostu zniknąć – szepnęła z rozpaczą.
Stojący trochę dalej Pantalaimon przybrał postać kota i znalazł cztery pęknięte ciężkie worki z piaskiem, który leżał częściowo rozrzucony wokół; zamarzł już prawie na kamień.
– Balast – domyśliła się dziewczynka. – Wyrzucił je, aby znowu wzlecieć…
Z trudem przełknęła ślinę, starając się zepchnąć grudę, którą czuła w gardle, i stłumić strach, który czuła w piersi, albo może jedno i drugie.
– Och, Boże, jaka jestem przerażona – stwierdziła. – Mam nadzieję, że są bezpieczni.
Pantalaimon wspiął się na jej ramiona, a potem, przybrawszy postać myszy, wczołgał się do kaptura, gdzie trudno go było dostrzec. Nagle Lyra usłyszała jakiś odgłos, przypominający drapanie o skałę, i odwróciła się, szukając źródła dźwięku.
– Ior…
Zdławiła słowo, zanim je wypowiedziała, ponieważ stojąca przed nią postać wcale nie była Iorkiem Byrnisonem. Był to nieznany jej niedźwiedź, ubrany w lśniący od zamarzniętej rosy pancerz; na hełmie miał pióropusz.
Stał nieruchomo, jakieś sześć stóp od dziewczynki, która pomyślała, że są to jej ostatnie chwile.
Niedźwiedź otworzył paszczę i zaryczał. Echo odbiło się od klifów i zagłuszyło dalekie piski kliwuchów. Z mgły wyszedł kolejny niedźwiedź, po nim jeszcze jeden. Lyra stała nieruchomo, zaciskając piąstki.
Przez chwilę ogromne stworzenia nie poruszały się, w końcu pierwszy z nich spytał dziewczynkę:
– Jak się nazywasz?
– Lyra.
– Skąd przybyłaś?
– Z nieba.
– Balonem?
– Tak.
– Chodź z nami. Jesteś naszym więźniem. No, ruszaj się. Szybko.
Znużona i przerażona dziewczynka ruszyła, potykając się na ostrych i śliskich skałach. Podążając za niedźwiedziem, zastanawiała się, jak sobie poradzi w tej trudnej sytuacji.
W niewoli
Niedźwiedzie poprowadziły Lyrę w górę wąwozu, który znajdował się między klifami. Mgła była tu jeszcze gęstsza niż na brzegu. Skrzek kliwuchów i huk fal stawały się coraz cichsze i po jakimś czasie jedynym słyszalnym dźwiękiem był nieustanny krzyk mew. Dziewczynka i niedźwiedzie w milczeniu wspinali się na skały, wpadali w zaspy śnieżne i chociaż Lyra wpatrywała się szeroko otwartymi oczyma w otaczającą ich szarość i wytężała słuch, uświadomiła sobie, że może jest jedyną ludzką istotą w Svalbardzie; a Iorek może już nie żyć…
Pierwszy niedźwiedź, dowódca, nie odzywał się do niej, póki nie znaleźli się na równym terenie. Wtedy się zatrzymali. Lyra oceniła po odgłosie fal, że dotarli na szczyt klifu, toteż starała się nie zbaczać z drogi, aby nie spaść w przepaść.
– Spójrz w górę – powiedział do niej niedźwiedź, kiedy powiew wiatru rozproszył ciężką zasłonę mgły.
Widoczność mimo wszystko nie była najlepsza, jednak dziewczynka dostrzegła, że stoi przed ogromną kamienną budowlą, która była tak wysoka jak najwyższa część Kolegium Jordana, ale o wiele masywniejsza, wszędzie znajdowały się rzeźby przedstawiające wydarzenia wojenne, pokazujące zwyciężające niedźwiedzie i poddających się Skraelingów, a także skutych łańcuchami Tatarów, pracujących w kopalniach ogniowych, zeppeliny, które ze wszystkich stron świata przywoziły podarunki i daniny dla króla niedźwiedzi Iofura Raknisona.
Tak w każdym razie zinterpretował owe rzeźbienia niedźwiedź-sierżant, a ona zmuszona była uwierzyć mu na słowo, niewiele bowiem widziała, ponieważ każde wybrzuszenie i krawędź na bogato rzeźbionej fasadzie okupowały głuptaki i wydrzyki, które krakały, krzyczały i stale kołowały nad głowami idących; łajno ptaków zdążyło pokryć już każdą część budynku gęstymi maźnięciami brudnej bieli.
Niedźwiedzie jednakże najwyraźniej nie zważały na brud. Bez większych ceregieli wprowadziły dziewczynkę pod ogromną arkadą na drogę do zamku – czyli zanieczyszczony ptasimi odchodami zamarznięty piach. Dalej znajdował się dziedziniec, wysokie schody i bramy, przy których stały niedźwiedzie w pancerzach. Wielkie stworzenia zatrzymywały wchodzących i wymagały od nich podania hasła. Ich zbroje były wypolerowane i błyszczące, wszystkie nosiły też pióropusze na hełmach. Lyra bezwiednie porównywała każdego napotkanego niedźwiedzia z Iorkiem Byrnisonem i zawsze wynik był korzystny dla jej przyjaciela, który wydawał się potężniejszy, miał więcej gracji, a jego pancerz stanowił prawdziwą ochronę – był zabarwioną rdzą, poplamioną kroplami krwi, powyginaną od stoczonych w niej walk zbroja, a nie elegancką, polakierowaną ozdobą, jak większość z tych, które dziewczynka widziała wokół.
Wreszcie znaleźli się w środku. Im głębiej wchodzili, tym bardziej wzrastała temperatura. Coraz intensywniejszy stawał się również panujący w pałacu Iofura odór: był odrażający: mieszanina zjełczałego foczego tłuszczu, łajna, krwi i wszelkiego rodzaju odpadków. Dla ochłody Lyra zsunęła z głowy kaptur, ciągle jednak marszczyła nos. Miała przy tym nadzieję, że niedźwiedzie nie rozumieją ludzkich min i grymasów.
Na korytarzach co kilka jardów znajdowały się żelazne podpory, a na nich lampy na tłuszcz wielorybi. Wśród migoczących cieni dziewczynka nie zawsze mogła dostrzec, dokąd niedźwiedzie ją prowadzą, toteż zupełnie straciła orientację.
W końcu zatrzymali się przed ciężkimi żelaznymi drzwiami. Pancerny strażnik odsunął masywną zasuwę, otworzył drzwi, a sierżant nagle – niczym baran – tryknął Lyrę łbem i dziewczynka, fikając koziołka, przeleciała przez próg do ciemnego pomieszczenia. Zanim zdołała się podnieść, usłyszała szczęk zasuwanego rygla.
W pomieszczeniu było bardzo ciemno, jednak Pantalaimon zmienił się w świetlika i roztaczał wokół bladą poświatę. Znajdowali się w wąskiej celi, której ściany pokrywała wilgoć, jedynym „meblem” była kamienna ława. W najdalszym kącie leżała sterta szmat, które Lyra uznała za legowisko dla więźnia. Więcej nie zdołała dojrzeć.