Kirył Bułyczow
Żuraw w garści
Oryginał: Żurawl w rukach
Jarosław Gołowanow i Julij Gusman
Kontakt
Oryginał: Junost’
Przełożył Tadeusz Gosk
Żuraw w garści
1
Bazar był nieduży: trzy szeregi krytych straganów i niezbyt obszerny plac, na którym z zaprzężonych wozów sprzedawano kartofle i kapustę.
Przeszedłem przez targ, odbierając defiladę baniek z mlekiem, garnuszków ze śmietaną i dzbanków brunatnego miodu, mijając tace z agrestem, miski z czarnymi porzeczkami i borówkami, stosiki grzybów i sterty jarzyn. Towary były oświetlone promieniami słońca, a ich właściciele kryli się w tak głębokim cieniu, że trzeba było podejść bliżej, aby ich w ogóle dostrzec.
Ta kobieta zdumiała mnie swą obcością, oderwaniem od tego powszedniego, codziennego świata bazarowych handlarzy.
Zobaczyłem i, jak to się często zdarza, natychmiast wymyśliłem jej dom, życie, otaczających ją ludzi. Uznałem, że przyjechała z zagubionego w lasach starowierskiego chutoru, gdzie jej ojciec, ponury i ciemny, ale sprytny starzec przewodził kilku staruszkom. Tam też mieszkała jej matka, tęga, leniwa, ze spuchniętymi nogami.
W przeciwieństwie do innych handlarek nikogo nie zaczepiała, nie zachwalała swojego towaru — kosza wielkich jaj i wczesnych pomidorów, ułożonych obok wagi w zgrabną piramidkę, niczym kamienne kule przy staroświeckiej armacie.
Miała na sobie wypłowiałą sukienkę z niebieskiego kretonu, odsłaniającą szczupłe, opalone ręce. Patrzyła ponad głowami mijających ją ludzi, jakby głęboko się nad czymś zastanawiając. Nie dojrzałem koloru włosów i oczu, gdyż zawiązała na głowie białą chustkę, która na podobieństwo daszka osłaniała jej twarz. Jeśli któryś z kupujących podchodził do niej — uśmiechała się. Uśmiech był nieśmiały, lecz ufny.
Kobieta poczuła mój wzrok i odwróciła się szybko, jak spłoszona sarna. Spuściłem oczy.
Nie, ona nigdy nie była w starowierskiej sadybie. I wcale nie dlatego, że w tych okolicach nie ma wielkich borów, że niewielkie spłachetki lasu, ciągnące się wzdłuż płytkich rzeczułek i nad brzegami bagnistych jezior, poprzedzielane są polami i łąkami. Po prostu każdy skrawek gruntu był tu z dawien dawna zagospodarowany i o starowierskich osiedlach nikt nawet nie słyszał. Nie, nie dlatego: na jej szyi wisiał na cienkim rzemyku wypolerowany kawałek bursztynu, a nie krzyżyk.
A więc mieszka w odległej wsi, a jej mąż, zwalisty i silny hulaka, posłał ją, aby sprzedała nazbierane przez tydzień jaja i dojrzałe akurat pomidory. Potem przepije przywiezione pieniądze i w przypływie skacowanej skruchy kupi za pozostałe grosze chusteczkę dla najmłodszej córki…
Zapragnąłem usłyszeć jej głos. Nie mogłem odejść, zanim go nie usłyszę. Zbliżyłem się i starając się zajrzeć jej w oczy, poprosiłem o dziesięć jaj. Wprawdzie ciocia Alona nic mi nie wspominała o jajach, kazała mi tylko kupić na obiad ze dwa kilo młodych kartofli i trochę szczypiorku, ale…
Patrzyłem na szczupłe ręce z długimi, smukłymi palcami. Na serdecznym palcu prawej ręki dostrzegłem cienką złotą obrączkę. Miałem rację, jest zamężna.
— Ile płacę? — zapytałem patrząc jej w twarz (oczy miała jasne, chyba szare).
— Rubel — powiedziała kobieta, zwijając z gazety tutkę i ostrożnie układając w niej jaja.
Wziąłem zawiniątko. Jaja były wielkie, podłużne i różowawe.
— Z daleka je pani przywiozła? — zapytałem.
— Z daleka.
Nie patrzyła na mnie.
— Dziękuję — powiedziałem. — Będzie tu pani jutro?
— Nie wiem.
Głos miała niski, przytłumiony, nawet nieco schrypnięty i każde słowo wymawiała tak wyraźnie, jakby rosyjski język nie był jej językiem ojczystym.
Kiedy wróciłem do domu, ciocia Alona nie dała się przekonać, że na targu zabrakło młodych kartofli, ale wzięła jaja i zaniosła je do kuchni. Po chwili zawołała stamtąd:
— Kola, coś ty kupił? Przecież to nie są kurze jaja.
— A jakie? — zapytałem.
— Pewnie kacze… Ile dałeś?
— Rubla.
Wszedłem do kuchni. Ciocia Alona ułożyła jaja na talerzu i teraz istotnie wyglądały jakoś dziwnie. Powiedziałem jednak:
— Najzwyczajniejsze w świecie jajka, ciociu. Kurze.
Ciocia Alona skrobała marchew. Rozłożyła ręce — w jednej trzymała marchewkę, w drugiej nóż. Cała jej poza zdawała się mówić: „Niechaj ci będzie…”
Ciocia Alona jest moja jedyną żyjącą krewną. Już od pięciu lat co roku obiecywałem przyjechać do niej, ciągle zwodziłem i nagle przyjechałem. Stało się to nie tyle z powodu głupiej i niepotrzebnej moskiewskiej kłótni, fiaska moich planów, ile wskutek nagłego lęku, że nieubłagany czas może któregoś dnia zabrać mi ciocię Alonę, która pisze długie, szczegółowe listy, pełne staromodnych rozważań i utyskiwań na pogodę, regularnie przysyła kartki z życzeniami na święta i na urodziny, zaopatruje mnie co roku w słoiki z domowymi konfiturami i nie daje po sobie poznać, że czuje się dotknięta moimi czczymi obietnicami.
Kiedy przyjechałem, ciocia Alona nie od razu uwierzyła w swoje szczęście. Wiem, że potrafiła wstać w nocy i podejść do mojego łóżka, aby się przekonać, że nie zniknąłem. Dzieci nie miała, mąż poległ na froncie, kochała mnie więc bardziej, niż na to zasługiwałem.
Nie upłynął jeszcze tydzień od mego przyjazdu do cichego miasteczka na skraju lasów i pól, gdy przekonawszy się po raz któryś z rzędu, że nie potrafię odpoczywać, zacząłem tęsknić do swego codziennego, źle urządzonego życia, do grzbietów książek Wolfsona i Trepietowa na górnej półce regału i do swej zaocznej, bezsensownej teraz polemiki z ich tezami. Kłótnia, która kazała mi tu przyjechać, zaczęła z wolna przybierać swe istotne, skromne wymiary. No, powiedzmy, nie pojadę do Chorogu, powiedzmy, odejdę z instytutu. I co się przez to zmieni? Będzie inne, niemal takie samo laboratorium, niemal takie same dyskusje i konflikty. A odjechać teraz, kiedy ciocia Alona już zawczasu martwi się, że pozostające mi jeszcze dwa tygodnie upłyną zbyt szybko, byłoby z mojej strony okrucieństwem.
— Pewnie nigdy nie widziałeś kurzych jaj — powiedziała ciocia Alona. — Czym was w tej Moskwie karmią?
— Najlepsza metodą rozstrzygnięcia naszego sporu jest usmażenie dwóch jajek — odparłem idąc do pokoju, gdzie wziąłem z półki stary numer „Literatury Zagranicznej”.
Przed kolacją przypomniałem cioci o swej prośbie.
— Może lepiej będzie, jak skoczę do sklepu i kupię zwykłe jajka? — powiedziała ciocia.
— Co to, to nie. Zaryzykujemy.
Ciocia Alona postawiła przede mną talerz z jajecznicą, nalała sobie esencji z imbryczka, który wyjęła spod nader sfatygowanej, lecz wciąż jeszcze imponującej watowanej lali, dolała wrzątku z samowara i odłupała szczypcami równiutką kostkę cukru. Udawała, że moje jajeczne eksperymenty zupełnie jej nie interesują, ale gdy już zamierzałem zabrać się do jedzenia, nie wytrzymała:
— Na twoim miejscu — powiedziała — ograniczyłabym się do herbaty.
Ciocia usmażyła mi jaja sadzone. Żółtka były wielkie i wypukłe, niczym połówki dojrzałych jabłek. Pomyślałem, że warto byłoby obliczyć ich współczynnik energii powierzchniowej.
— Nie zapomnij posolić — przypomniała ciocia, sądząc, że obleciał mnie strach. W jej głosie zabrzmiała ironia. Poprawiła okulary, które zawsze zjeżdżały jej na czubek nosa. — Nie bój się.