— Przepraszam — powiedziałem. — Nie sądziłem…
— On przyszedł po mnie? — zapytała Masza prostując się, lecz nie wypuszczając ręki leśnika.
— Co za pomysły! Przecież słyszysz, że człowiek przeprasza… Zaraz pojedziemy do domu. Nikt ci nie zrobi krzywdy.
— No to już pójdę — powiedziałem.
— Idź.
Nie zdążyłem jednak odejść daleko, gdy leśnik mnie dopędził.
— Jak ją nazwałeś? — zapytał.
— Lusz. Jakoś tak przypadkiem wyszło.
— Przypadkiem, powiadasz?
— Przyśniło się.
Mówiłem mu szczerą prawdę i nie wiedziałem, czym wobec tych ludzi zawiniłem, ale zawiniłem na pewno i to zmuszało mnie do potulnego odpowiadania na pytania leśnika.
— Imię się przyśniło?
— Widziałem Marię Pawłownę już wcześniej. Kilka dni temu.
— Gdzie?
— Tutaj, na bazarze.
Leśnik rozmawiał ze mną, a jednocześnie zerkał w stronę straganu, gdzie kobieta trzęsącymi się rękoma wiązała puste koszyki, zbierała papier, układała odważniki na szalce wagi.
— I co dalej?
— Byłem tu kilka dni temu i kupiłem dziesięć jajek.
— Siergieju Iwanowiczu! — zawołała kobieta — trzeba zdać wagę.
— Zaraz pomogę.
Kto to jest? Mąż? Wątpliwe, on przecież jest co najmniej dwa, a może trzy razy od niej starszy. Ale z pewnością nie ojciec. W. tych okolicach dzieci nie zwracają się do ojca tak oficjalnie.
Leśnik najwyraźniej nie chciał mnie tracić z oczu.
— Trzymaj — powiedział, podając mi szalkę z odważnikami. Sam wziął wagę. Maria Pawłowna niosła puste koszyki. Starała się iść tak, aby między nami znajdował się Siergiej Iwanowicz.
— Masza — zapytał leśnik — sprzedawałaś jajka?
Nie odpowiedziała.
— Przecież ci zabroniłem. Zabroniłem.
— Chciałam kupić maszynkę do golenia. Taką ze sprężyną. Nie potrzebujecie?
— Idiotka — powiedział leśnik.
Zatrzymaliśmy się przed wejściem do kantoru.
— Wejdź — zwrócił się do mnie.
— Ja też — powiedziała Masza.
— Poczekasz. Nic ci się nie stanie. Pełno ludzi dokoła.
Masza jednak poszła z nami i kiedy zwracaliśmy wagę zaspanej dyżurnej, stała w milczeniu pod ścianą oklejoną plakatami, które przekonywały o szkodliwości much i brucelozy.
— Oddam wam pieniądze — powiedziała Masza, kiedy wyszliśmy, i podała leśnikowi portmonetkę.
— Zostaw sobie — odparł Siergiej Iwanowicz. Stanęliśmy w cieniu za biurowym barakiem. Leśnik zerknął wyczekująco na mnie, zapraszając w ten sposób do kontynuowania opowieści.
— Jaja były niezwykłe — powiedziałem. — Większe od kurzych i różowawe… Potem przyśnił mi się sen, a właściwie zacząłem majaczyć na jawie. I w tym półśnie zobaczyłem Marię Pawłowna, która tam miała na imię Lusz.
— Tak — powiedział leśnik.
Był strapiony i zdenerwowany. Nienawiść, z jaką początkowo na mnie patrzył, teraz znikła. Byłem dla niego człowiekiem kłopotliwym, ale niegroźnym.
— Przed bramą stoi motocykl — powiedział leśnik do Maszy. — Pojedziemy? A może chcesz wstąpić do sklepu?
— Wybierałam się do apteki, ale lepiej będzie pójść innym razem.
— Jak chcesz. — Leśnik popatrzył na mnie. — A pan tu na urlopie? — zrobił się nagle niezwykle uprzejmy.
— Tak.
— Tak myślałem, bo jakoś dawniej nie spotykałem tu pana. Żegnam.
— Do widzenia.
Odeszli. Masza o pół kroku za nim. Garbiła się może dlatego, że krępowała się swego wzrostu. Na nogach miała bardzo porządne, drogie pantofle z trochę już startymi obcasami.
Zrozumiałem, że nigdy już ich nie zobaczę, i ruszyłem szybkim krokiem w kierunku wyjścia z bazaru. Dopędziłem ich tuż za bramą.
— Zaczekajcie — powiedziałem.
Leśnik odwrócił się, a potem gestem nakazał Maszy, żeby szła do motocykla.
— Siergieju Iwanowiczu, proszę mi tylko powiedzieć, co to za ptak. Przecież widziałem pisklę.
Masza przywiązywała puste koszyki do bagażnika.
— Pisklę?
— No tak, różowe, szczudłonogie, z długim dziobem.
— A diabli go wiedza. Może potworek się wykluł. Od tej, jak ją tam, radiacji… W ogóle to jajka są zwyczajne.
Leśnik już nie wydawał się silny ani groźny. Jakoś skurczył się, postarzał i chyba nawet zmalał.
— I jabłka też są zwyczajne?
— A po co niby mielibyśmy truć ludzi?
— Takie owoce tu nie rosną.
— Zwyczajne, dobre jabłka. Po prostu taki gatunek.
Ruszył w stronę motocykla. Masza już siedziała w przyczepie.
Z bramy bazaru wyszedł mężczyzna podobny do arbuza. W ręku niósł siatkę z dwoma arbuzami. Arbuzy były wczesne, przywiezione z południa przez młodego chłopaka o orientalnej urodzie, zamyślonego i roztargnionego, niczym wielki matematyk z winietki w czasopiśmie „Rozrywki umysłowe”. Sprzedawał te arbuzy na wagę złota i dlatego ludzie kupowali je niechętnie, chociaż mieli na nie wielką ochotę.
— Siergiej?! ryknął arbuzopodobny grubas. — Kopę lat!
Leśnik skrzywił się na widok znajomego,
— Jak leci, jak polowanko? — grubas postawił siatkę na ziemi i arbuzy natychmiast potoczyły się jak żywe. Popędził za nimi. — Już od dawna się do was wybieramy — zawołał — ale człowiek ma tyle spraw na głowie…
Odszedłem. Z tyłu rozległ się warkot motocykla. Najwidoczniej leśnik nie miał ochoty na rozmowę. Motocykl wyprzedził mnie. Masza odwróciła się przytrzymując dłonią włosy. Uniosłem rękę pożegnalnym gestem.
Kiedy motocykl skrył się za zakrętem, zatrzymałem się. Miłośnik arbuzów akurat przechodził ulicą. Dopadłem go przed wejściem do sklepu.
— Przepraszam — powiedziałem. — Pan, jak słyszałem, również jest myśliwym.
— Witam, cieszą się, bardzo się cieszę — grubas postawił siatkę na chodniku, a ja pomogłem mu złowić arbuzy, które znów zaczęły uciekać. Rozmawiając przytrzymywaliśmy nerwową siatkę nogami.
— Polowanie jest moją prawdziwą pasją — oświadczył grubas. — A nie polowałem już od dwóch lat. Wyobraża pan sobie? Pan przyjezdny?
— Na urlopie. Jeśli dobrze zrozumiałem, wybiera się pan… — Do Siergieja? Koniecznie muszę go odwiedzić! Cisza, piękna natura, ani żywej duszy na wiele kilometrów dokoła. Wspaniały człowiek, prawdziwy rosyjski charakter, rozumie pan? Tylko pije. Och, jak on pije! Ale to również cecha charakteru, rozumie pan? Samotność, tylko „on i pies…
— Wydawało mi się, że był z żoną…
— Czyżby? Nie zauważyłem. Pewnie kogoś podwoził. A jak on zna las, zwyczaje zwierząt, ptaków!.. Zna nawet botaniczne nazwy roślin. Nie uwierzyłby pan. Nigdzie się pan nie spieszy? Ja również. To znaczy, kupimy coś i pójdziemy do mnie, zjemy razem obiad. Mam nadzieję, że pan nie odmówi…
4
Do wsi Sieliszcze dojechałem autobusem. Stamtąd jakąś przygodną ciężarówką do Lesnowki, a dalej pieszo polną dróżką, zarośniętą między koleinami bujną trawą, a nawet niskimi krzaczkami. Najwyraźniej rzadko nią jeżdżono. Dróżka wdrapywała się na pokryte sosnami wzgórki, gdzie spod suchego igliwia wyłaniały się widoczne z daleka kapelusze jędrnych borowików. Potem opadała między bagienka i w koleinach pokazywała się woda, a na poboczach rosła zielona trawa, upstrzona gdzieniegdzie czarnymi punkcikami jagód.