Выбрать главу

Przerwał mi przeciągły łoskot.

— O, śmiało możemy poczekać — powiedział Reagan. — Hala maszyn już poszła, teraz nie mamy się już co spieszyć.

— Nie było nikogo w środku?

— Nie. Ale jeszcze sprawdzę.

Wybiegł.

Takie właśnie jest życie na tej planecie. Miałem już tego dość. Miałem już tego wszystkiego powyżej czubka głowy. Czekając na powrót Reagana, powziąłem postanowienie.

Zjawił się jako niebieskawy mówiący kościotrup.

— W porządku, szefie — zameldował. — Nie było nikogo w środku.

— Maszyny bardzo pogruchotane?

Roześmiał się.

— Co to można wiedzieć? Może pan potrafi odróżnić całą tokarkę od połamanej, jak pan widzi nadymanego konia w czerwone cętki? Bo ja nie. Wie pan, szefie, jak pan teraz wygląda?

— Nie waż mi się mówić, bo wylecisz z posady!

Sam nie wiem, czy powiedziałem to serio, czy nie. Ale w każdym razie nie ulega wątpliwości, że z moimi nerwami jest źle. Otworzyłem szufladę biurka, wrzuciłem makatkę z napisem Boże, miej w opiece nasz dom! i zatrzasnąłem szufladę z powrotem. O, dość tego! To zwariowana planeta ten cały Placyd i jak człowiek posiedzi tu za długo, sam gotów dostać pomieszania zmysłów. Co dziesiąty pracownik Ziemskiego Centrum Eksploracji po roku albo dwóch pobytu tutaj idzie na kurację do szpitala dla nerwowo chorych. A ja jestem na Placydzie już prawie trzy lata. Mój kontrakt dobiega końca. Zdecydowałem się.

— Reagan — powiedziałem.

Reagan właśnie ruszył ku drzwiom. Zatrzymał się.

— Co, szefie?

— Reagan — powtórzyłem. — Nadasz zaraz radiogram do Centrali. Niedługi, wszystkiego dwa słowa. Uważasz? „Zgłaszam rezygnację”.

— Dobra, szefie. — Wyszedł i zamknął za sobą drzwi.

Poprawiłem się na krześle i zamknąłem oczy, żeby pomyśleć. Stało się. Jeśli nie pobiegnę zaraz za Reaganem i nie zatrzymam radiogramu, sprawa będzie nieodwołalnie przesądzona. Pod tym względem nie ma żartów z tymi w Centrali — tak w ogóle nie są małostkowi, ale jak już raz ktoś złoży prośbę o zwolnienie, nie ma mowy, żeby pozwolili się wycofać. To żelazna zasada i, trzeba przyznać, w dziewięćdziesięciu dziewięciu wypadkach na sto słuszna, jeśli chodzi o służbę międzyplanetarną i międzygalaktyczną. W takiej służbie każdy musi pracować z całym zapałem, żeby była z niego pociecha, a jak tylko zacznie mieć jakieś zastrzeżenia, traci oczywiście zacięcie do pracy.

Wiedziałem, że już lada chwila powinniśmy wyjść z pola Blakesleya, ale wciąż jeszcze siedziałem z zamkniętymi oczami. Chciałem mieć pewność, że jak je otworzę i spojrzę na zegar, zobaczę zegar, a nie coś, w co mu się akurat spodoba przemienić. Siedziałem więc z zamkniętymi oczami i rozmyślałem.

Czułem lekką urazę do Reagana, że wiadomość o mojej rezygnacji nie wywarła na nim tak zupełnie żadnego wrażenia. Znaliśmy się już przecież od dziesięciu lat i mógłby chyba wyrazić przynajmniej ubolewanie, że odchodzę. Ma się rozumieć, jest całkiem prawdopodobne, że awansują go na moje stanowisko, ale nawet jeśli na to liczy, mógłby się zachować trochę bardziej dyplomatycznie… Mógłby przynajmniej… Och, przestań się już nad sobą rozczulać, powiedziałem sobie. Koniec z Placydem, koniec z Centrum Eksploracji, wrócisz na Ziemię, jak tylko cię zwolnią, poszukasz sobie zajęcia, zaangażujesz się pewnie znów jako belfer…

Swoją drogą, nie spodziewałem się tego po Reaganie. Studiował u mnie w Terropolis, a potem, jak skończył politechnikę, to ja wystarałem mu się o tę posadę na Placydzie, doskonałą posadę dla takiego młodego człowieka — zastępca administratora planety o blisko tysiącu mieszkańców to nie byle co. Jeśli chodzi o ścisłość, to i ja mam wysokie stanowisko jak na swój wiek — skończyłem dopiero trzydzieści jeden lat. Tak, wspaniałe stanowisko, tylko że człowiek nawet domu nie jest w stanie postawić, bo zaraz wszystko się wali i… Och, skończyłbyś raz z tymi żalami, powiedziałem sobie. Sprawa jest przesądzona, wracasz na Ziemię do belferki. Zapomnij o tym, co było.

Nagle poczułem zmęczenie. Położyłem ręce na biurku, oparłem o nie głowę i zdrzemnąłem się.

Poderwałem się na odgłos kroków za drzwiami — nie były to kroki Reagana. Nasilenie pola Blakesleya musiało tymczasem zmaleć, bo ujrzałem nie żadnego potwora, lecz płomiennowłosą kobietę. Oczywiście, nie mogła to być naprawdę kobieta. Na Placydzie jest wprawdzie trochę kobiet, przeważnie żony członków personelu technicznego, ale…

— Nie poznaje mnie pan? — odezwała się przybyła.

Najwidoczniej była to jednak kobieta. Głos był ponad wszelką wątpliwość kobiecy — i bardzo przyjemny. Przy tym jakby skądś znajomy.

— Też pytanie… Jak mam poznać, kiedy znajdujemy się w polu…

Kącikiem oka dostrzegłem nagle zegar nad jej ramieniem, zegar, a nie wieniec pogrzebowy lub kukułcze gniazdo. Momentalnie zdałem sobie sprawę, że wszystko w pokoju ma normalny wygląd. A więc wyszliśmy już z pola Blakesleya i to, co widzę, jest rzeczywiste.

Popatrzyłem jeszcze raz na przybyłą. A więc to naprawdę rudowłosa kobieta, pojąłem. I nagle poznałem ją, chociaż zmieniła się, i to bardzo. Trzeba przyznać, że na lepsze, jakkolwiek Miguela Rez była bardzo ładną dziewczyną już wówczas, kiedy studiowała u mnie botanikę pozaziemską na politechnice w Terropolis cztery… nie, pięć lat temu. Tak, już wówczas była bardzo ładna. Teraz zaś — piękna. Oszałamiająco piękna. Jak to możliwe, że dotychczas nie zaangażowano jej do telefilmu? A może i zaangażowano? Bo cóż tutaj ma do roboty? Musiała przed chwilą przybyć „Arką”, tylko… Nagle zdałem sobie sprawę, że gapię się na nią jak dureń. Poderwałem się tak gwałtownie, że o mały włos byłbym runął na biurko.

— Panna Rez! Oczywiście… że panią… poznaję… — jąkałem się. — Niech pani siada. Jak pani się tutaj dostała? Zniesiono wreszcie ograniczenia i przyjechała pani do kogoś w odwiedziny, tak?

Roześmiała się i potrząsnęła głową.

— Nie, nie przyjechałam do nikogo w odwiedziny. Po prostu przeczytałam w gazecie, że Centrum poszukuje sekretarki technicznej dla pana, zgłosiłam się i zostałam zaangażowana. Oczywiście, jeśli pan nie będzie miał nic przeciwko temu. Przyjechałam na miesiąc na próbę.

— To wspaniale… — wydusiłem. Był to szczyt wstrzemięźliwości z mojej strony. Zabrałem się do rozwijania tej przykrótkiej wypowiedzi. — To cudownie…

Usłyszałem czyjeś chrząknięcie. Obejrzałem się. W drzwiach stał Reagan. Tym razem już nie potwór o dwóch głowach ani niebieski kościotrup. Po prostu Reagan.

— Przyszła odpowiedź na ten radiogram — powiedział.

Przeszedł przez pokój i położył ją na biurku. Spojrzałem. Załatwione. 19 sierpnia, przeczytałem. Przelotna, szalona nadzieja, że może jednak nie przyjmą mojej rezygnacji, runęła jak domy zwalane przez ptaki widgie. Odpowiedź była równie sucha jak prośba.

Dziewiętnastego sierpnia, a więc za następnym nawrotem „Arki”. No, no, naprawdę cenią czas — i mój, i swój. Za cztery dni!

— Uważałem, że pewno pan ciekaw odpowiedzi, co, szefie? — rzucił Reagan.

— Tak. — Łypnąłem na niego. — Dziękuję.

Więc jednak nie dostaniesz tego awansu, bratku, pomyślałem nie bez szczypty złośliwej radości; może nawet więcej niż szczypty. Na pewno daliby od razu znać, gdybyś miał objąć moje obowiązki. Widocznie przyślą kogoś najbliższym kursem „Arki”.