Ale nie powiedziałem tego na głos, ogłada towarzyska była we mnie mimo wszystko zbyt głęboko zakorzeniona. Powiedziałem tylko:
— Panno Miguelo, może pani pozwoli przedstawić sobie…
Popatrzyli na siebie i obydwoje wybuchnęli śmiechem. Przypomniałem sobie. Oczywiście, przecież Reagan i Miguela byli na tym samym roku politechniki w Terropolis; razem z nimi studiował również brat Migueli, Ignacio. Tyle tylko że nikt nie nazywał wówczas pary rudowłosych bliźniaków Miguelą i Ignaciem. Mówiło się o nich po prostu — Ig i Miga.
— Spotkaliśmy się z Migą, jak tylko wysiadła z „Arki”. — Reagan zdusił śmiech. — Wytłumaczyłem jej, gdzie ma pana szukać. Nie było pana na miejscu, gdy „Arka” wylądowała.
— Dziękuję. Przyszły te pręty wzmacniające?
— Chyba tak. Wyładowali jakieś skrzynie. Spieszyli się cholernie i już odlecieli. Chrząknąłem.
— No, to pójdę obejrzeć te pręty. Chciałem tylko, szefie, pokazać ten radiogram. Uważałem, że się pan ucieszy z dobrej wiadomości. — Reagan odwrócił się i wyszedł, odprowadzony moim złym spojrzeniem. A to judasz. A to…
— Chciałby pan pewnie, żebym się zaraz zabrała do pracy? — zapytała Miguela. Opanowałem się i uśmiechnąłem z wysiłkiem.
— Skądże znowu. Musi się pani najpierw trochę rozejrzeć. Zobaczyć, jak tutaj żyjemy, zaaklimatyzować się trochę na Placydzie. Chce pani, pójdziemy do miasteczka napić się czegoś?
— Pewnie.
Ruszyliśmy ścieżką w stronę niewielkiego skupiska domków. Wszystkie były małe, parterowe, jak pudełka.
— Przyjemnie tutaj… u was — powiedziała Miguela. — Czuję się tak lekko, zupełnie jakbym płynęła w powietrzu. Jaka tu właściwie jest siła ciężkości?
— Zero siedemdziesiąt cztery. To znaczy, jeśli na Ziemi ważyła pani… no, sześćdziesiąt kilo, to tutaj waży pani jakieś czterdzieści pięć. Nawiasem mówiąc, bardzo pani z tym do twarzy.
Roześmiała się.
— Och, panie profesorze! Dziękuję za komplement… Tylko że właściwie… nie jest pan już profesorem. Jest pan teraz moim szefem. Powinnam pewnie mówić: panie szefie.
— A nie wolałaby pani mówić mi po prostu Phil, panno Miguelo?
— Ale pod warunkiem, że pan będzie… że będziesz mnie nazywał Migą. Nie znoszę Migueli, tak samo jak Ig nie znosi Ignacia.
— A jak tam Ig?
— Dziękuję. Ma asystenturę na politechnice, ale nie bardzo mu to odpowiada. — Popatrzyła przed siebie, na zabudowania miasteczka. — Nie rozumiem, dlaczego budujecie tyle maleńkich domków zamiast postawić kilka większych?
— Dlatego że żywot budynku na Placydzie trwa przeciętnie jakieś trzy tygodnie. I nigdy nie wiadomo, kiedy który się zawali i czy akurat nie będzie kogoś wewnątrz. To nasz najpoważniejszy problem. Radzimy sobie w ten sposób, że budujemy domki możliwie małe i lekkie, z wyjątkiem fundamentów, które powinny być jak najsolidniejsze. Dzięki temu nikt dotąd nie doznał poważniejszych obrażeń na skutek zawalenia się domku, ale… O, czujesz?
— Jakieś drgania? Co to, trzęsienie ziemi?
— Nie. Stado ptaków.
— Stado ptaków?
Nie mogłem pohamować śmiechu na widok jej miny.
— Tak, zwariowana planeta ten nasz Placyd. Pamiętasz, przed chwilą powiedziałaś, że czujesz się tak lekko, jakbyś płynęła w powietrzu. W pewnym sensie tak jest naprawdę. Widzisz, Placyd to jedno z tych wyjątkowych ciał niebieskich, które oprócz normalnej materii zawierają materię ciężką. Materię o naruszonej strukturze molekularnej, tak ciężką, że nie uniosłabyś małego kamyczka o takiej konsystencji. Całe jądro Placyda jest uformowane z materii ciężkiej i dlatego właśnie taka mała planeta, o powierzchni wszystkiego dwa razy większej od powierzchni Manhattanu, ma siłę ciężkości równą mniej więcej trzem czwartym siły ciężkości Ziemi. W dodatku na owym ciężkim jądrze istnieją jakieś formy życia, życia zwierzęcego, pozbawionego inteligencji. Między innymi żyją tam ptaki o strukturze molekularnej podobnej do struktury jądra, tak gęstej, że normalną materię przemieszczając się równie łatwo jak my przez powietrze. Po prostu fruwają w niej, tak jak ptaki ziemskie fruwają w powietrzu. Z ich punktu widzenia my spacerujemy właśnie po powierzchni atmosfery Placyda.
— I to ich przelot powoduje drgania, od których zawalają się domy?
— I owszem, ale nie to jest jeszcze najgorsze… Dziurawią fundamenty, bez względu na to, z czego je robimy. Wszystkie materiały, jakimi rozporządzamy, to dla nich po prostu gaz. Przez żelazo czy stal przelatują z taką samą łatwością jak przez piasek albo glinę. Właśnie otrzymaliśmy z Ziemi transport jakiegoś specjalnie twardego stopu, no, te pręty, o które pytałem Reagana… Ale jeśli mam być szczery, bardzo wątpię, czy to coś pomoże.
— A czy te ptaki nie są niebezpieczne? To znaczy, pomijając już to, że wywracają domy, czy nie zdarza się, że taki ptak z rozpędu wyleci z ziemi i wzbije się trochę w powietrze? I jak akurat napotka kogoś na swojej drodze, to po prostu przeleci przez niego?
— Tak, teoretycznie mogłoby się to zdarzyć. Ale się nie zdarza. Widzisz, one nigdy nie podlatują bliżej jak na parę cali do powierzchni gruntu. Muszą mieć jakiś zmysł, który je ostrzega, że zbliżają się do skraju swojej atmosfery. Coś takiego jak z nietoperzami. Wiesz naturalnie, że nietoperze potrafią latać w zupełnej ciemności i nigdy na nic nie wpadną.
— Tak, mają coś takiego jak radar.
— Zupełnie jak radar, tylko że posługują się falami dźwiękowymi, a nie radiowymi. Otóż ptaki widgie muszą mieć podobny zmysł, tylko wyczulony na inne niebezpieczeństwo: atmosferę Placyda, która jest dla nich czymś takim jak dla nas próżnia. Tak, są zbudowane z ciężkiej materii i nie mogłyby fruwać ani w ogóle żyć w powietrzu, tak jak ziemskie ptaki nie mogłyby żyć ani fruwać w próżni.
Byliśmy już w miasteczku. Kiedy usiedliśmy przy stoliku, każde z koktajlem w ręku, Miguela napomknęła o swoim bracie:
— Wiesz co, Phil? Ig ma już dosyć tego belfrowania na politechnice. Nie mógłbyś przypadkiem wystarać się dla niego o jakieś zajęcie na Placydzie?
— Już od dłuższego czasu molestuję Centralę o drugiego zastępcę. Jest masa roboty od czasu, jak powiększyliśmy obszar upraw. Reagan nie może sobie dać rady. Zobaczę…
Jej twarz rozpromieniła się z radości. A ja właśnie przypomniałem sobie, że przecież wszystko skończone. Złożyłem prośbę o zwolnienie i moje rekomendacje znaczą dla tych w Centrali akurat tyle, co zdanie ptaka widgie. Dokończyłem niepewnie:
— Zobaczę… Może da się coś zrobić…
— Dziękuję, Phil.
Moja dłoń leżała obok kieliszka na stole i nagle poczułem na niej dłoń Migueli. Tak, wiem, jakie to banalne powiedzieć, że przeszedł po mnie jakby prąd elektryczny. Ale tak właśnie było. Wstrząs był nie tylko fizyczny, ale i psychiczny, bo w tym jednym krótkim momencie zdałem sobie sprawę, że jestem w niej zadurzony po uszy. Zwaliło się to na mnie bardziej niespodzianie, niż walą się domy na Placydzie. Aż tchu mi zabrakło z wrażenia. Nie patrzyłem w twarz Migueli, ale sądząc po sposobie, w jaki ścisnęła na ułamek sekundy moją dłoń, a potem gwałtownym ruchem cofnęła rękę, jak gdyby dotknęła ognia, musiała i ona poczuć ten prąd.
Podniosłem się nieco chwiejnie i zaproponowałem, żebyśmy wracali. Cóż za idiotyczna sytuacja! Że też musiało to przyjść akurat teraz, kiedy złożyłem rezygnację i pozbawiony jestem jakiejkolwiek racji istnienia — materialnej i niematerialnej. Pan Bóg mi rozum odebrał i spaliłem za sobą wszystkie mosty. Tak, wszystkie mosty, bo nie byłem nawet pewien, czy przyjmą mnie gdzieś na belfra. Ziemskie Centrum Eksploracji jest najbardziej wpływową instytucją we wszechświecie i lubi wtykać nos we wszystko. Jeżeli wpiszą mnie na czarną listę, to… W drodze powrotnej pozostawiłem rozmowę trosce Migueli; sam miałem ciężki orzech do zgryzienia. Powinienem był powiedzieć jej całą prawdę, ale jakoś nie chciała mi przejść przez gardło.