Pomiędzy jedną monosylabiczną odpowiedzią a drugą próbowałem uporać się ze swoim problemem. Aż w końcu uległem. A może wyszedłem zwycięsko. Nie powiem jej. Dopiero przed samym przybyciem „Arki”… Aż do tego czasu będę udawał, że wszystko jest w porządku, że nic nadzwyczajnego nie zaszło. Pozostawię sobie tę szansę, żeby się przekonać, czy Miguela żywi do mnie choć odrobinę cieplejszego uczucia. Pozostawię sobie tę ostatnią szansę. Cztery dni…
Dopiero wtedy, dopiero jeżeli w ciągu tych czterech dni okaże się, że Miguela żywi dla mnie podobne uczucia jak ja dla niej, powiem jej, jakim byłem durniem, i powiem, że pragnąłbym… że całym sercem pragnę… Nie, nie pozwolę jej wrócić ze sobą na Ziemię, nawet jeśli będzie chciała, nie pozwolę jej wrócić, dopóki nie zacznie mi świtać przynajmniej jakaś nadzieja. Mogę jej powiedzieć tylko tyle, że kiedy dopracuję się z powrotem jakiegoś stanowiska… W końcu mam przecież dopiero trzydzieści jeden lat i mogę…
Coś w tym guście.
W biurze czekał na mnie Reagan zły jak osa.
— Te bałwany z Wydziału Zaopatrzenia znowu wszystko pokiełbasiły! — wybuchnął. — Te skrzynie, w których miały być pręty wzmacniające…
— No, co te skrzynie?
— A, nic. Są po prostu puste. Coś musiało nawalić w maszynach, które pakowały, a te jołopy nawet nie raczyły tego zauważyć.
— Jesteś pewny, że właśnie w tych skrzyniach miały być pręty wzmacniające?
— Pewnie, że jestem. Wszystko inne przyszło. Zresztą i według specyfikacji w tych skrzyniach powinny być pręty stalowe.
Przesunął palcami po zmierzwionych włosach i to, jeszcze bardziej niż zwykle, upodobniło go do szkockiego teriera.
Skrzywiłem się.
— A może to niewidzialna stal?
— Tak, niewidzialna, niewyczuwalna dotykiem i pozbawiona ciężaru. Mogę wysłać radiogram w tej sprawie?
— Rób, co chcesz. Albo nie, poczekaj tutaj chwilę. Pokażę tylko Migueli, gdzie może się rozgościć, i zaraz wracam. Chcę z tobą porozmawiać. Zaprowadziłem Miguelę do najlepszego z wolnych domków w pobliżu głównej siedziby filii Centrum. Podziękowała mi jeszcze raz za to, że obiecałem pomyśleć o Igu. Wracając do biura czułem, że upadłem niżej, aniżeli fruwają ptaki widgie.
— No co, szefie? — zagadnął mnie Reagan.
— A propos tego radiogramu do Centrali — skrzywiłem się. — Tego, który kazałem ci wysłać dziś rano. Nie chcę, żebyś o nim mówił Migueli. Zachichotał cichutko.
— Chce jej pan sam powiedzieć, co? Dobra, trzymam buzię na kłódkę.
— Zaczynam teraz żałować, że go w ogóle wysyłałem — dorzuciłem z krzywym uśmieszkiem.
— Co? Ja tam się bardzo cieszę. To był taaaki pomysł.
Ruszył do drzwi. Całym wysiłkiem woli opanowałem się, żeby czymś za nim nie cisnąć.
Następnego dnia był wtorek, jeśli to ma jakieś znaczenie. Upamiętnił mi się jako dzień, w którym rozwiązałem jeden z dwóch podstawowych problemów Placyda. Ironia losu: dokonać tego w takim właśnie momencie, co? Dyktowałem akurat jakieś dane dotyczące rozwoju naszych kultur roślinnych. Aha, zapomniałem powiedzieć. Znaczenie Placyda we wszechświecie polega oczywiście na tym, że odkryto na nim pewne rośliny, które nie przyjmują się nigdzie indziej, a okazały się bardzo ważnym surowcem farmaceutycznym. Dyktowanie szło opornie, bo przede mną siedziała z ołówkiem w ręku Miguela i trudno mi się było skupić. Miguela uparła się, że rozpocznie pracę zaraz następnego dnia po przyjeździe.
I nagle, jak grom z jasnego nieba, moją oczadziałą głowę rozjaśnił ten pomysł. Przerwałem dyktowanie i zadzwoniłem po Reagana.
— Słuchaj, Reagan — powiedziałem, kiedy się zjawił. — Zamówisz zaraz pięć tysięcy ampułek asymilatora J-17. Niech się z tym pospieszą.
— Ależ, szefie, nie pamięta pan? Jużeśmy go próbowali. Myśleliśmy, że uchroni nas przed wpływem pola Blakesleya, ale okazało się, że nie działa na nerwy wzrokowe. Nie zapobiegał złudzeniom. Owszem, J-17 jest doskonały, jeśli chodzi o przystosowanie organizmu do niskich albo wysokich temperatur, albo…
— …albo do krótszych czy dłuższych okresów snu i czuwania — wpadłem mu w słowo. — O to właśnie chodzi, Reagan. Posłuchaj. Placyd krąży dookoła dwóch słońc i ma tak krótkie i nieregularne okresy dnia i nocy, że nigdy nie braliśmy ich poważnie. Zgadza się?
— Jasne, ale co to ma…
— Posłuchaj. Ponieważ na Placydzie nie ma żadnego logicznego następstwa dnia i nocy, zrobiliśmy się niewolnikami słońca tak odległego, że nie można go stąd dostrzec. Posługujemy się dobą dwudziestoczterogodzinną, a przegapiliśmy fakt, że w pole Blakesleya wchodzimy regularnie co dwadzieścia godzin. A przecież za pomocą asymilatora możemy się przystosować do doby dwudziestogodzinnej — sześć godzin snu, czternaście czuwania. W ten sposób każdy będzie mógł szczęśliwie przespać okres, kiedy wzrok płata człowiekowi figle. Będziemy sobie spali w szczelnie zaciemnionych pokojach, żeby nic nie widzieć, nawet jak się przypadkiem obudzimy. Po prostu, będzie więcej krótszych dni w roku i ludzie przestaną nam wariować. Powiedz mi, co w tym nielogicznego? Na twarzy Reagana malowało się zdumienie i zaskoczenie. Palnął się głośno otwartą dłonią w czoło.
— Takie proste, że aż trudno w to uwierzyć — powiedział. — Takie diablo proste, że tylko geniusz mógł na to wpaść. I pomyśleć, że człowiek tu od dwóch lat powoli wariuje, a rozwiązanie ma pod samym nosem, tylko że nie potrafi go dostrzec. Idę wysłać radiogram. — Ruszył do drzwi, ale zaraz zawrócił. — A jak zabezpieczyć fundamenty? Szybko, niech pan odpowie, póki jest pan w transie.
Roześmiałem się.
— Może za pomocą tych twoich niewidzialnych prętów? — odparłem.
— Wolne żarty — mruknął i zamknął za sobą drzwi.
Następnego dnia była środa. Machnąłem ręką na wszystkie zajęcia i wybrałem się z Miguelą na wycieczkę dokoła Placyda. Obejść Placyd to miła całodzienna wycieczka. Byłaby jeszcze rozkoszniejsza, gdyby nie myśl, że pozostał mi tylko jeden dzień z nią. W piątek koniec świata. Jutro „Arka” opuści Ziemię z ładunkiem J-17, który ma rozwiązać jeden z naszych najcięższych problemów, i — i z kimś, kogo Centrala wyznaczyła na moje miejsce. Wyjdzie z podprzestrzeni w bezpiecznej odległości od układu bliźniaczych Argylów, po czym włączy napęd rakietowy. W piątek będzie tutaj… i zabierze mnie z powrotem na Ziemię. Ale o tym starałem się nie myśleć.
Udawało mi się to aż do momentu, kiedy znaleźliśmy się z powrotem na terenie Centrum. Reagan powitał nas uśmiechem, który dzielił jego dobrze znajomą gębę na dwie horyzontalne połówki.
— Gratuluję, szefie — powiedział.
— Dziękuję. A można wiedzieć czego?
— Znalazł pan sposób zabezpieczenia budynków przed ptakami. Drugi problem rozwiązany.
— Tak?
— Tak. Prawda, Miga?
— Ależ on tylko żartował — Miguela miała minę równie głupią jak ja. — Kazał ci użyć tych niewidzialnych prętów, które przyszły w pustych skrzynkach.