Reagan znowu pokazał wszystkie zęby w szerokim uśmiechu.
— Tylko mu się wydawało, że żartuje. Tego właśnie będziemy odtąd używać.
Niczego. Widzi pan, szefie, to było takie proste, że nigdy nam nie przyszło do głowy. Dopiero jak pan mi wczoraj powiedział, żeby użyć tych prętów z pustych skrzynek, zacząłem się nad tym zastanawiać. Stałem chwilę bez ruchu, po czym uczyniłem to samo, co Reagan poprzedniego dnia — palnąłem się otwartą dłonią w czoło.
Na twarzy Migueli wciąż malowało się zakłopotanie.
— Wydrążone fundamenty, rozumiesz? — powiedziałem. — Od czego ptaki widgie trzymają się z daleka, co? Od powietrza! Możemy teraz budować domy, jakie nam się żywnie podoba. Zamiast fundamentów pełnych damy dwie stalowe ścianki, a w środku zostawimy dużą pustą przestrzeń wypełnioną powietrzem. Będziemy mogli…
Urwałem w pół zdania. To już nie my będziemy mogli. Ci, co tu zostaną, będą mogli. A ja muszę się rozejrzeć za jakimś zajęciem na Ziemi.
Minął czwartek, nadszedł piątek.
Pracowałem do ostatniej chwili, bo to było jeszcze najlepsze. Z pomocą Reagana i Migueli sporządzałem spis materiałów budowlanych potrzebnych do realizacji naszych planów. W pierwszej kolejności postanowiliśmy zbudować dwupiętrowy gmach Centrum Międzyplanetarnego — jakieś czterdzieści izb. Spieszyliśmy się, bo Placyd był niedaleko pola Blakesleya, a nie sposób przecież wykonywać jakiejkolwiek papierkowej roboty, kiedy człowiek nie może nic przeczytać, a pisze tylko na wyczucie. Ale moja myśl krążyła ciągle wokół „Arki”. W końcu podniosłem słuchawkę i połączyłem się z radiooperatorem.
— Właśnie z nimi rozmawiałem — oznajmił mi. — Są już niedaleko naszego układu, ale nie zdążą, zanim wejdziemy w pole Blakesleya. Muszą poczekać. Będą tu, jak tylko wyjdziemy z pola.
— Dobra — rzuciłem. Rozwiała się nadzieja, że a nuż spóźnią się o dzień.
Wstałem i podszedłem do okna. Tak, byliśmy już bardzo niedaleko pola Blakesleya. Na północnej części nieboskłonu pojawił się drugi Placyd pędzący nam na spotkanie.
— Miga — odwróciłem się — chcesz zobaczyć?
Podeszła i stanęła obok mnie przy oknie. Patrzyliśmy obydwoje na niebo. I nagle zdałem sobie sprawę, że obejmuję ją ramieniem. Jak do tego doszło, nie wiem. Nie cofnąłem jednak ręki. Ona także się nie odsunęła. Z tyłu doszło nas chrząknięcie Reagana.
— To ja pójdę. Zaniosę radiooperatorowi na razie tę część spisu. Niech zacznie nadawać, jak tylko wyjdziemy z pola Blakesleya. Wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
Wydawało mi się, czy też Miguela rzeczywiście przysunęła się bliżej?
Patrzyliśmy obydwoje na Placyda, który pędził w naszym kierunku.
— To cudowne, Phil — powiedziała.
— Tak — potwierdziłem. Ale przedtem obróciłem się i mówiąc to, patrzyłem w jej twarz. A potem, no tak, bez zastanowienia pocałowałem ją. Później odszedłem i usiadłem przy biurku.
— Phil, co ci jest? — zapytała. — Chyba nie zostawiłeś na Ziemi żony z sześciorgiem małych dzieci, co? Byłeś kawalerem, kiedy się w tobie zadurzyłam, jeszcze jako studentka. Czekałam pięć lat, myślałam, że mi to minie. Ale gdzie tam! Poruszyłam niebo i ziemię, żeby dostać tę posadę na Placydzie. A wszystko tylko dlatego, żeby… Phil, czy to ja mam się oświadczać?
Jęknąłem. Nie patrzyłem na nią.
— Słuchaj, Miga. Kocham cię do szaleństwa. Tylko widzisz… tuż przed twoim przyjazdem wysłałem na Ziemię radiogram. Krótki, wszystkiego dwa słowa: „Zgłaszam rezygnację”. I teraz muszę opuścić Placyda. „Arka” niedługo tu będzie. I nie wiem nawet, czy mi dadzą z powrotem tę posadę na politechnice. Jeśli ci z Centrali zagną na mnie parol…
— Ależ, Phil… Zrobiła krok w moją stronę.
Rozległo się pukanie do drzwi. Wracał Reagan. Przynajmniej raz zjawił się w porę. Zawołałem, żeby wszedł, i drzwi się otworzyły.
— Co, szefie, powiedział pan już Migueli?
Kiwnąłem ponuro głową.
— Świerzbił mnie język przez te wszystkie dni, ledwo wytrzymałem — Reagan pokazał zęby w uśmiechu. — No co, fajnie będzie mieć tu jeszcze Iga?
— Co? Jakiego Iga?
Uśmiech zamarł na wargach Reagana.
— Co pan, szefie? Niedobrze się pan czuje? Nie pamięta pan odpowiedzi, którą kazał mi pan wysłać na ten radiogram w poniedziałek, tuż przed przyjazdem Migi?
Patrzyłem na niego z otwartymi ustami. Nawet nie czytałem tego radiogramu, więc jak mogłem na niego odpowiedzieć? Albo Reagan zwariował, albo ja. Przypomniałem sobie, że schowałem go do biurka. Jednym ruchem otwarłem szufladę i złapałem radiogram. Ręka mi trochę drżała, kiedy go czytałem. Etat drugiego zastępcy przyznany. Zgłosić proponowane kandydatury.
Spojrzałem jeszcze raz na Reagana.
— Więc twierdzisz, że ja ci kazałem odpowiedzieć na ten radiogram?
Reagan był równie oszołomiony jak ja.
— Szefie, przecież mi pan kazał.
— I co ci kazałem odpowiedzieć?
— „Zgłaszam Rez Ignacia”. — Reagan wpatrywał się we mnie nierozumiejącym wzrokiem. — Dobrze się pan czuje, szefie?
Czułem się w tej chwili tak dobrze, że serce o mało mi nie wyskoczyło z radości. Podniosłem się i ruszyłem w stronę Migueli.
— Miga, zostaniesz moją żoną? — zapytałem.
Akurat wchodziliśmy w pole Blakesleya, ale zdążyłem ją jeszcze pochwycić w ramiona, tak że nie zobaczyłem, jaki przybrała wygląd, i ona nie zobaczyła, jaki ja przybrałem. Zobaczyłem natomiast nad jej ramieniem coś, co jeszcze przed chwilą było Reaganem.
— Wynoś się stąd, małpo zielona! — zawołałem.
Nie była to żadna przenośnia, bo właśnie to miałem przed oczami.
Jaskrawozieloną małpę.
Podłoga drżała pod moimi stopami, ale jednocześnie działy się ze mną rzeczy stokroć ważniejsze, tak że zdałem sobie sprawę, co oznaczają te wstrząsy, dopiero wtedy, kiedy zielona małpa odwróciła się i wrzasnęła:
— Szefie, ptaki pod nami! Uciekajcie, póki…
Tyle tylko zdążył powiedzieć, nim dom się zawalił i blaszany dach wyrżnął mnie w głowę. Straciłem przytomność.
Zwariowana planeta ten Placyd. Ale mimo wszystko lubię ją.