W siedzibie Zarządu Zwiadu Kosmicznego i Osadnictwa wpuszczono go natychmiast do prywatnego biura Williama Haskella. Zastępca dyrektora, wysoki mężczyzna o grubych rysach, przywitał go z podejrzaną wylewnością.
— Proszę bardzo, niech pan siada, panie Perceveral — powiedział Haskell. — Papieroska? Może coś do picia? Bardzo się cieszę, że pan przyszedł.
— Czy jest pan pewien, że to właśnie o mnie chodzi? — spytał Perceveral.
Haskell zajrzał do teczki leżącej przed nim na biurku.
— Zaraz sprawdzimy. Anton Perceveral, lat trzydzieści cztery, rodzice: Gregory James Perceveral i Anita Swaans-Perceveral, urodzony w Laketown, stan New Jersey. Zgadza się?
— Tak — powiedział Perceveral. — I ma pan pracę dla mnie?
— Tak.
— Za dwadzieścia tysięcy rocznie plus dodatki?
— Zgadza się.
— Czy może mi pan powiedzieć, co to za praca?
— Od tego tutaj jestem — powiedział Haskell radośnie. — Stanowisko zwiadowcy kosmicznego.
— Słucham?
— Zwiadowcy kosmicznego, czyli pozaziemskiego. Są to ludzie, którzy pierwsi lądują na nieznanych planetach, pierwsi osadnicy, którzy dostarczają nam najważniejszych danych. Dla mnie są to Drake’owie i Magellanowie naszego wieku. Chyba zgodzi się pan ze mną, że to wielka okazja.
Perceveral wstał z twarzą nabiegłą krwią.
— Jeśli pan skończył te żarty, to może ja już pójdę.
— Dlaczego?
— Ja i kosmiczny zwiadowca! — Perceveral roześmiał się gorzko. — Niech pan nie robi ze mnie balona. Czytuję gazety i wiem, jacy to muszą być ludzie.
— Ciekawe jacy?
— Najlepsi synowie Ziemi — powiedział Percereval. — Najlepsze mózgi i najlepsze ciała. Ludzie o błyskawicznym refleksie, którzy potrafią dać sobie radę w każdej sytuacji, dostosować się do każdych warunków. Czy nie racji?
— Tak — powiedział Haskell — wszystko to było prawdą w początkowym okresie naszej działalności. I pozwoliliśmy, aby ten stereotyp utrwalił się w ludzkich umysłach — to budzi zaufanie. Ale ten typ zwiadowcy jest już od dawna przestarzały. Na takich ludzi czeka wiele innych możliwości, ale zwiadowcami już być nie mog.
— Czyżby pańscy nadludzie nie zdali egzaminu? — spytał uśmiechając się ironicznie Perceveral.
— Oczywiście że zdali. I nie ma w tym żadnego paradoksu. Osiągnięcia naszych pierwszych zwiadowców są do dziś niedoścignione. Ci ludzie potrafili wytrzymać na każdej planecie, gdzie była choćby najmniejsza szansa przeżycia; dzięki swojej odporności i wytrzymałości pokonywali nieprawdopodobne przeszkody. Potrafili sprostać nadludzkim wprost wymaganiom. Pierwsi zwiadowcy pozostaną na zawsze symbolem siły i zdolności przystosowawczych gatunku Homo sapiens.
— Więc dlaczego przestano ich zatrudniać?
— Dlatego, że zmieniła się sytuacja na Ziemi i zmieniły się nasze zadania. Na początku zwiad kosmiczny był wielką przygodą, eksperymentem, miał znaczenie militarne, prestiżowe. Ale to należy do przeszłości. Przyrost naturalny przybrał charakter lawinowy. Miliony ludzi zalały stosunkowo skąpo zaludnione tereny Brazylii, Nowej Gwinei i Australii. Ale wkrótce i tam zrobiło się ciasno. W wielkich miastach gęstość zaludnienia doszła do granicy samoczynnych wybuchów paniki, powodując znane zjawisko zamieszek weekendowych, a liczba ludności wzrastała w dalszym ciągu dzięki postępom geriatrii ogromnemu spadkowi śmiertelności niemowląt. — Haskell potarł czoło. — W ten sposób powstał zaczarowany krąg. Ale etyczne problemy wzrostu ludności to nie moja sprawa. Zadaniem naszego Zarządu było znalezienie nowych terenów osadniczych w możliwie jak najkrótszym czasie. Potrzeba nam planet, które w odróżnieniu od Wenus czy Marsa mogą szybko stać się samowystarczalne, które mogłyby pochłonąć miliony ludzi, podczas gdy naukowcy i politycy na Ziemi zastanawialiby się nad rozwiązaniem problemu. Aby umożliwić jak najszybciej kolonizację nowych planet, należało skrócić do minimum okres badań wstępnych.
— Wszystko to wiem — powiedział Perceveral — ale wciąż jeszcze nie widzę, dlaczego nie używacie zwiadowców typu optymalnego.
— To chyba oczywiste. Szukamy miejsc, gdzie mogą się osiedlić i żyć zwykli ludzie. Nasi optymalni zwiadowcy nie byli wcale zwykłymi ludźmi. Wprost przeciwnie, stanowili oni jakby odrębny gatunek i nie mogli być miernikiem dla przeciętnych śmiertelników. Są na przykład szare, monotonne planety, gdzie deszcz pada przez okrągły rok, planety, które zwykłego człowieka mogą doprowadzić do szaleństwa, gdy tymczasem nasz optymalny zwiadowca jest zbyt zdrowy, by się przejmować monotonią klimatu. Bakterie zdolne zabić tysiące ludzi, jego przyprawiają o krótkotrwały ból głowy. Niebezpieczeństwa, które mogą stać się przyczyną katastrofy całej kolonii, on omija, nie zdając sobie z nich po prostu sprawy.
— Zaczynam rozumieć — powiedział Perceveral.
— Oczywiście najlepszym sposobem byłoby zdobywanie planet etapami. Najpierw zwiadowca, potem podstawowy zespół badawczy, następnie kolonia eksperymentalna, składająca się głównie z psychologów i socjologów potem grupy uczonych, mające za zadanie sprawdzenie wyników poprzednich grup i tak dalej. Niestety nie mamy na to czasu ani pieniędzy. Nowe tereny potrzebne nam już teraz, a nie za pięćdziesiąt lat. — Haskell przerwał i spojrzał bez uśmiechu na Perceverala. — Musimy od razu wiedzieć, czy zwykli ludzie mogą żyć i rozwijać się na każdej z nowych planet. Oto dlaczego zmieniliśmy wymagania w stosunku do zwiadowców.
Perceveral skinął głową.
— Zwykli zwiadowcy dla zwykłych ludzi. Jest tylko jedno „ale”…
— Słucham.
— Nie wiem, o ile jest panu znane moje dotychczasowe życie.
— Zupełnie nieźle — zapewnił go Haskell.
— Być może zauważył pan, że wykazuję pewną skłonność do wypadków. Prawdę mówiąc, miałem trudności z życiem tutaj, na Ziemi.
— Wiem — powiedział Haskell z miłym uśmiechem.
— Więc jak dam sobie radę na obcej planecie? I dlaczego wybraliście właśnie mnie?
Dyrektor Haskell wydawał się z lekka zakłopotany.
— Pan niezbyt dokładnie sformułował istotę naszej polityki mówiąc „zwykli zwiadowcy dla zwykłych ludzi”. Sprawa nie jest taka prosta. Kolonia składa się z tysięcy, często z milionów ludzi, którzy wykazują bardzo różny stopień zdolności przystosowawczych. Humanitaryzm: i praworządność wymagają, by wszystkim dać równe szanse. Ludzie muszą czuć się pewnie opuszczając Ziemię, musimy przekonać ich, prawo, a także samych siebie, że nawet najsłabszy z nich otrzyma szansę przeżycia.
— Niech pan mówi dalej.
— A zatem — powiedział Haskell szybko — kilka lat temu przestaliśmy zatrudniać zwiadowców typu optymalnego i przeszliśmy na zwiadowców o minimalnych szansach utrzymania się przy życiu.
Perceveral przez chwilę rozważał to, co usłyszał.
— Więc potrzebujecie mnie dlatego, że jeśli w jakimś miejscu ja przeżyję, to znaczy, że może tam żyć każdy.
— To mniej więcej charakteryzuje naszą ideę — powiedział Haskell z uroczym uśmiechem.
— Ale jakie są moje szanse?
— Niektórzy z naszych zwiadowców-minimum doskonale się spisywali.
— A inni?
— Jest oczywiście ryzyko — przyznał Haskell. — I niezależnie od potencjalnych niebezpieczeństw, związanych z daną planetą, są jeszcze inne, wynikające z samej istoty eksperymentu. Nie mogę panu nawet o nich powiedzieć, gdyż pozbawiłoby to nas jedynego elementu kontroli w tym doświadczeniu. Mogę tylko stwierdzić, że takie niebezpieczeństwo istnieje.