Robot cofał się w dalszym ciągu, aż plecami dotknął ściany. Perceveral zawahał się, zastanawiając się, co tu jest nie w porządku. Maszyny nie mogły odmawiać wykonania rozkazu, a gotowość do poświęcenia „życia” była zaprogramowana w każdym robocie.
Perceveral zbliżył się do robota, zdecydowany wyłączyć go za wszelką cenę. Robot pozwolił mu podejść i nagle zadał mu cios swoją pancerną pięścią. Perceveral zrobił unik, próbując trzymanym w ręku kluczem francuskim złamać antenę robota. Ten jednak błyskawicznie wciągnął antenę i powtórnie zadał cios, tym razem trafiając.
Perceveral zwalił się na podłogę i zamknął oczy, przygotowany na śmiertelny cios. Robot stał nad nim, błyskając czerwonymi światełkami oczu i zaciskając stalowe pięści, nagle odwrócił się i wyszedł na dwór, po drodze demolując drzwi. Perceverala doszedł odgłos rąbania drzewa.
Rozłożył apteczkę i opatrzył sobie stłuczony bok. Robot skończył pracę i zameldował się po dalsze rozkazy. Drżącym głosem Perceveral wysłał go do oddalonego źródła po wodę. Robot posłuchał, nie wykazując żadnych agresywnych skłonności, a Perceveral z trudem dowlókł się do namiotu radiowego.
— Nie powinien pan próbować go wyłączać — powiedział Haskell, kiedy usłyszał, co się wydarzyło. — On nie ma tego w programie; czy pan nie zauważył? Dla swego własnego dobra nie powinien pan tego więcej robić.
— Ale dlaczego?
— Ponieważ, jak pan się zapewne już domyśla, robot działa jako element kontroli jakości. Pańskiej jakości.
— Nie rozumiem — powiedział Perceveral — po co wam kontrola jakości?
— Czy naprawdę trzeba to panu tłumaczyć? — spytał Haskell zniecierpliwiony. — Zatrudniliśmy pana jako zwiadowcę o minimalnych zdolnościach. Nie średnich i nie wybitnych. Minimalnych.
— Tak, ale…
— Proszę mi pozwolić dokończyć. Już pan zapomniał, jak to było przez te trzydzieści cztery lata na Ziemi? Nieustannie prześladowały pana wypadki, choroby i w ogóle wszelkie nieszczęścia. I dlatego wysłaliśmy pana na Thetę. Ale pan się zmienił, panie Perceveral.
— Starałem się.
— Oczywiście — powiedział Haskell. — Spodziewaliśmy się tego. Większość naszych zwiadowców zmienia się w nowym otoczeniu; zaczynając wszystko od nowa biorą się w garść i dokonują rzeczy, które nigdy by im się udały na Ziemi. Ale to nie jest to, o co nam chodzi i dlatego musimy zrównoważyć zmiany w ich charakterze. Koloniści nie przyjeżdżają na nową planetę po to, by pracować nad sobą. A poza tym w każdej grupie są ludzie nieostrożni, nie mówiąc o starych, słabowitych, roztargnionych, ryzykantach, dzieciach i tak dalej. Nasz standard zwiadowcy o minimalnych zdolnościach gwarantuje szansę utrzymania się przy życiu na nowej planecie. Czy wreszcie zaczyna pan rozumieć?
— Myślę, że tak…
— Dlatego właśnie potrzebna nam jest stała kontrola, aby nie osiągnął pan średniego lub nawet wyższego poziomu zdolności, które są dla naszych celów nieprzydatnej.
— I po to jest robot — powiedział Perceveral drewnianym głosem.
— Tak. Robot jest tak zaprogramowany, że działa jako kontroler pańskich możliwości. I odpowiednio reaguje na zmiany. Dopóki pańskie zdolności życiowe utrzymują się poniżej ustalonego poziomu — robot działa normalnie. Ale w miarę jak pan się rozwija, staje się zręczniejszy i bardziej odporny, robot działa coraz gorzej. Zaczyna psuć rzeczy, które pan powinien zepsuć, podejmuje za pana błędne decyzje…
— To jest nieuczciwe!
— Panie Perceveral, zapomina pan, że my nie prowadzimy sanatorium i naszym celem nie jest robienie z pana człowieka. Interesuje nas tylko praca, za którą płacimy i którą ma pan wykonać. Pozwolę sobie przypomnieć, że alternatywą tej pracy było samobójstwo.
— Dobra! — krzyknął Perceveral. — Zrobię, co do mnie należy. Chcę tylko wiedzieć, czy wolno mi rozmontować tego cholernego robota?
— Wolno panu — powiedział Haskell ciszej — jeśli pan potrafi. Ale szczerze panu odradzam. To jest zbyt niebezpieczne. Robot nie pozwoli się unieruchomić.
— O tym ja będę decydował, a nie on — powiedział Perceveral i odwiesił słuchawkę.
Wiosna minęła pod znakiem ciągłych kłopotów z robotem. Perceveral kazał mu robić dalekie wyprawy w góry, ale robot nie chciał się zbytnio oddalać. Perceveral próbował więc nie dawać mu żadnych poleceń, ale czarny potwór nie chciał pozostawać bezczynny i sam wyznaczał sobie zadania, szerząc spustoszenie w magazynach i na polach.
Broniąc się Perceveral zlecił robotowi najbardziej nieszkodliwą pracę, jaka mu przyszła do głowy: kazał mu kopać studnię, w nadziei, że się w niej w końcu pogrzebie. Ale zawzięty robot triumfalnie co wieczór wyłaniał się spod ziemi i właził do chaty, strząsając piach w jedzenie Perceverala, zarażając go chorobami skóry, tłukąc talerze i szyby w oknach.
Perceveral znosił to zaciskając zęby z bezsilnej złości. Robot wydawał mu się teraz ucieleśnieniem drugiej, gorszej połowy jego samego — niezdarnego i pechowego Perceverala. Obserwując nieszczęsne poczynania robota miał wrażenie, że patrzy na samego siebie w krzywym zwierciadle, na swoją słabość, która przybrała materialne kształty.
Próbował uwolnić się od tej myśli, ale robot coraz bardziej kojarzył mu się z własnymi niszczycielskimi popędami, które wymknęły się spod kontroli i buszują na swobodzie.
Perceveral pracował, a jego zmora czaiła mu się za plecami, zawsze obecna i jak wszystkie twory fantazji niepokonana. Ta zmora żyła z nim, patrzyła na niego, kiedy jadł, była przy nim, gdy spał.
Perceveral wykonywał swoją pracę coraz lepiej. Jednak każdego dnia z niepokojem oczekiwał zachodu słońca i groźby nocy, kiedy to robot stał przy jego łóżku, jakby zastanawiając się, czy nie nadeszła już godzina ostatecznego porachunku. Co rana obmyślał nowe sposoby pozbycia się niszczycielskiej zmory. Z czasem ta nieznośna sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej.
Przez kilka dni padały ulewne deszcze. Kiedy się wreszcie przejaśniło, Perceveral poszedł obejrzeć zasiewy. Robot stąpał ciężko za nim, niosąc narzędzia. Nagle mokra ziemia zapadła się, tworząc szczelinę. Perceveral skoczył i zawisł na stromym zboczu, a robot wyciągnął go na równy grunt, omal mu przy tym nie wyrywając ręki.
Oglądając zapadlinę Perceveral zobaczył, że pod ziemią przebiega tunel. Widać było wyraźne ślady kopania i z jednej strony wylot korytarza biegnącego głęboko pod ziemią.
Perceveral wrócił po broń i latarkę. Tak uzbrojony ześliznął się do zapadliska, oświetlił wnętrze tunelu i zobaczył wielki, pokryty sierścią kształt, kryjący się pośpiesznie za zakrętem. Wyglądało to jak ogromny kret.
Nareszcie odkrył nową formę życia na planecie!
Przez kilka następnych dni ostrożnie badał tunele. Kilkakrotnie mignęły mu szare krecie cienie, ale zawsze kryły się przed nim w mrocznych labiryntach.
Postanowił zmienić taktykę. Zapuścił się zaledwie kilkaset metrów w głąb głównego korytarza i pozostawił tam dar w postaci owoców. Kiedy powrócił następnego dnia, owoców nie było. Na ich miejscu leżały dwie bryłki ołowiu.
Ta wymiana trwała tydzień, aż pewnego dnia, kiedy Perceveral przyniósł kolejną porcję owoców, zjawił się wielki kret. Zbliżał się do Perceverala powoli, wyraźnie zdenerwowany. Sądząc z ruchów raziło go światło latarki, więc Perceveral zasłonił reflektor. Czekał bez ruchu. Kret podchodził wolno na tylnych łapach, ruszając nosem, a małe, pomarszczone rączki miał splecione na piersi. Wreszcie zatrzymał się, wpatrzony w Perceverala wyłupiastymi oczami. Potem schylił się i wydrapał na ziemi jakiś znak. Perceveral nie wiedział, co to znaczy, ale sam gest wskazywał na obecność rozumu, języka i zdolności do. abstrahowania. Narysował podobny znak, żeby dać to samo kretowi do zrozumienia.