– Dlaczego?
Bladolicy uśmiechnął się, oparł na brzegu otwartej trumny – lakierowany mahoń z mosiężnymi okuciami – która go od nich oddzielała i popatrzył na nich przebiegle. W jego oczach było coś dziwnego: albo iskierka obłędu, albo plamka kurzu.
– Jestem ghulem – rzekł wciąż się uśmiechając. – Uwielbiam mieszkać na cmentarzach, zwłaszcza z tak spokojnymi sąsiadami. Te nowatorskie prawa, które weszły w życie po lądowaniu na Ziemi masenów, nie zezwalają mi na ekshumowanie świeżo pochowanych zwłok i na konsumowanie ich, tak jak to robiłem niegdyś, ale wolno mi mieszkać wśród cudownego rozkładu i niewiarygodnie wspaniałego gnicia, co dostarcza niezwykle skutecznej namiastki, pozwalając mi pogodzić się z niemożliwością zaspokajania swej żądzy.
– O Boże, – jęknęła Helena.
– Może pan sobie schować ten swój tandetny krucyfiks – ciągnął William Whitlock, kierując, jedno ze swoich nabiegłych żółcią oczu na trzymany przez Jessiego przedmiot. Musi pan przecież wiedzieć, że ghulowi nie może on zaszkodzić w najmniejszym nawet stopniu. A poza tym, jest to naprawdę zupełnie pozbawiony gustu, groteskowy rupieć, którego jaskrawe kolory zupełnie nie pasują do nastroju tego wnętrza.
Jessie opuścił niechętnie swą plastykową broń i wepchnął ją do kieszeni marynarki.
William Whitlock oblizał swe lubieżne wargi i uśmiechając się sardonicznie, pochylił się jeszcze bardziej nad otwartą trumną. Wpatrywał się w całą trójkę bez mrugnięcia powieką, zaśniedziały i odpychający, z kilkudniową szczeciną na brodzie z twarzą przypominającą do złudzenia kulkę zgniecionego papieru.
– Obrabowaliście dzisiaj grób, nieprawdaż?
Jessie odchrząknął niepewnie i powiedział:
– Właściwie nie. Nie było z czego obrabować; grób był pusty.
– Mimo wszystko musieliście przecież odkopać trumnę i unieść jej wieko, prawda?
– Owszem, ale…
– Och, opowiedzcie mi jak to było! – zawołał ghul głosem natarczywie przymilnym, pozbawionym wszelkiej godności, a jednak rozkazującym. Oczy zalśniły mu jeszcze bardziej obłąkańczo niż przedtem, – Cóż to musiało być za cudowne, podniecające przeżycie! Tak, po prostu cudowne! Cóż za pech, że nie mogę być po waszej stronie.
– Prawdę mówiąc, to było raczej okropne – stwierdził Jessie.
– Niech pan opowie, niech pan opowie! – błagał William Whitlock pochylając się nad otwartym sarkofagiem tak głęboko, że tylko włos dzielił go od wpadnięcia do środka.
– Jest pan nadpsutym, małym bladolicym świntuchem – rzekła Helena, głosem ociekającym pogardą – Jest pan absolutnie obrzydliwy. A pański garnitur od wieków nie widział żelazka.
Willie Whitlock reagował na każdy z tych epitetów ruchem całego ciała, jakby były one ciosami spadającymi na jego głowę. Twarz oblekła mu się w wyraz ponurej powagi.
– No, no, moja damo – mitygował ją. – Jestem tylko tym, czym te cholerne podania każą mi być. Mity powiadają, że ghul m u s i być nadpsuty, i bladolicy. I musi mieć zapadnięte oczy, skoro już o tym mowa. Jestem pewien, że zauważyli państwo błysk obłędu w moim oku. Czasami przeszkadza mi nawet w widzeniu. Ja wcale nie prosiłem się o ten cholerny błysk, ale go mam! A kiedy mieszka się wśród cudownego rozkładu i niewiarygodnie wspaniałego gnicia, to nie da rady zachować czystości. – Popatrzył na swoje pogniecione ubranie. – Odnosi się to także do tego garnituru. Noszę go do pralni, do jednej z tych ultradźwiękowych maszyn, które wykonują swoją robotę w dwie minuty, ale natychmiast po założeniu wszystkie te zagniecenia pojawiają się z powrotem. – Popatrzył ponownie na Helenę z miną jeszcze bardziej odrażającą niż przedtem i dorzucił:
– Jeśli się pani zdaje, że to łatwe życie, to powinna go pani sama spróbować. – Po czym zwracając się do Jessiego powiedział: – Ta kobieta to prawdziwa zdzira. Nigdy w życiu nie odkopałbym jej grobu, nie mówiąc o zjedzeniu jej zwłok, nawet gdyby prawo na to zezwalało; jak nic dostałbym po niej zgagi.
– Degenerat! – rzuciła zajadle Helena, robiąc szybko kilka kroków od drzwi mauzoleum i wyciągając przed siebie swoje śliczne piąstki, jakby szykowała się do przemierzenia tego, zastawionego trumnami, pokrytego warstwą kurzu, pomieszczenia i spuszczenia Williemu Whitlockowi manta, które popamiętałby całe życie – czy jak tam nazwać stan w jakim się znajdował.
– O, tego już za wiele! – zawołał dyszkantem ghul. – Więc degenerat? Miałem zamiar pójść wam tutaj na rękę. Miałem zamiar dać wam kilka minut wytchnienia i pozwolić, byście pozostali na wolności jak długo opowiadalibyście mi o rozkopywaniu tamtego grobu. Ale tą ostatnią zniewagą sami wszystko zaprzepaściliście! – Sięgnął do stojącej przed nim otwartej trumny i podniósł słuchawkę aparatu sieci komunikacyjnej zaświatów. Nim ktokolwiek zdążył się zorientować, co się dzieje, ghul nakręcił jeden pojedynczy numer i powiedział do słuchawki: – Są tutaj, w mauzoleum. Odwołajcie poszukiwania.
– Powstrzymajcie go! – krzyknął Jessie.
Brytan rzucił się przed siebie ogromnym susem, przesadził pokrywę czarnej trumny, odbił się jeszcze raz od jej drugiej krawędzi i wylądował na ghulu, posyłając małego upiora do wnętrza następnej trumny, która zwaliła się z postumentu z potwornym hukiem dudniącym w mauzoleum, jak grzmot pioruna w beczce. Słuchawka zaświatowego telefonu wypadła z ręki ghula, ale na naprawienie szkody było już za późno. Obława wiedziała już gdzie są.
Na zewnątrz rozległo się obłąkańcze wycie wilkołaków.
Wyobraźnia podsunęła Jessiemu także wściekły łopot nietoperzych skrzydeł młócących w zapamiętaniu wilgotne nocne powietrze.
– Drzwi! – zawołał.
Helena natychmiast domyśliła się o co mu chodzi, obróciła się na pięcie, dopadła drzwi i jednym ruchem zamknęła je na ciężką metalową zasuwę. Następnie chwyciła obiema rękami za klamkę i zaczęła ją szarpać z całych sił, by się upewnić, aby na pewno zasuwa trzyma. Trzymała. Choć prawdę mówiąc nie miało to chyba większego znaczenia, bo hrabia Sławek i inni mieszkańcy mauzoleum mieli pewnie klucze…
Jessie podbiegł do trumny, z której dyndała słuchawka zaświatowego telefonu. Na poplamionej, zawilgoconej, różowej satynie obicia stał w niej także normalny telefon sieci miejskiej. Wydało się to dość dziwne, doszedł jednak do wniosku, że ghul mieszkający w mauzoleum z kilkunastoma wampirami odczuwał pewnie od czasu do czasu potrzebę kontaktu ze światem zewnętrznym…
– Na nic wam się to nie zda! Już po was! – zapiszczał przeraźliwie Willie Whitlock, przyciśnięty plecami do podłogi przez piekielnego brytana, który stał mu na klatce piersiowej i na biodrach. Brutus warknął nieprzyjemnie na ten wybuch ghula i przejechał mu kłami po szyi nie zupełnie dla zabawy.
– Co robimy? – denerwowała się Helena, podbiegając do Jessiego pochylonego nad trumną pełną telefonów.
– Wzywamy policję – oznajmił Jessie, nakręcając numer.
– A jeżeli policja także macza w tym palce? – podsunęła Helena.
– Nie wydaje mi się. Realni mieszkańcy miasta także, co prawda nie chcą żebyśmy wykryli co kryje się za zaginięciem tego Tesseraxa, ale chyba nie posuną się aż do morderstwa. Jak do tej pory spotkaliśmy się z przemocą jedynie ze strony zaświatowców.
Coś uderzyło gwałtownie w drzwi mauzoleum.
– Już są! – zawołała Helena.
– Pogotowie policyjne miasta Los Angeles – odezwał się w słuchawce spokojnie, rzeczowy głos. – Sierżant Bode przy aparacie.
– Nazywam się Jessie Blake, jestem prywatnym detektywem koncesjonowanym w Los Angeles. Moja sekretarka i ja jesteśmy zamknięci w mauzoleum na maseńskim cmentarzu. Potrzebujemy natychmiastowej pomocy.
– Zatrzasnęli się państwo w środku? – spytał sierżant z osłupieniem w glosie.