Była to pora, o której młodzi artyści wychodzą ze swych nor. Koniec dnia, gdy budzą się nocne marki, a ci, co pracują w dzień, wybierają się na przechadzkę, by rozprostować kości. Na ulicach pojawia się coraz więcej ludzi; będą się włóczyć, palić trawkę, przysiadać w kawiarniach w drodze do swych pracowni, do przyjaciół lub na otwarcie czyjejś wystawy. W SoHo Keshia się nie wyróżniała: tu wszyscy ciężko pracowali. Pionierzy sztuki, jej towarzysze w dążeniu do doskonałości, tancerze, malarze, literaci, zebrani w najbardziej na południe wysuniętym koniuszku Nowego Jorku, ograniczonym z jednej strony spleśniałym osadem Greenwich Village, z drugiej betonowo-szklanymi ścianami Wall Street. SoHo było inne, przyjaźniejsze ludziom.
Właścicielka sklepu znała ją z widzenia.
– Ah, signorina, come sta?
– Bene, grazie, e lei?
– Cosi cosi. Un po’stanca. Che cosa vorebbe oggi? Keshia weszła między cudownie pachnące półki, aby wybrać ser, salami, chleb, cebulę i pomidory. Fiorella w duchu pochwaliła jej wybór. O, ta dziewczyna wie, jak się robi zakupy. Zna się na salami, wie, czego dodać do sosu i jak powinien wyglądać dobry Bel Paese. Miła dziewczyna. Pewnie jej mąż jest Włochem. Ale Fiorella nigdy nie pytała o takie rzeczy.
Keshia zapłaciła i wyszła z wyładowaną siatką. Potem wstąpiła tuż obok po jajka, a następnie do delikatesów przy tej samej ulicy, żeby zaopatrzyć Marka w czekoladki. Zapach świeżego chleba i salami mieszał się z dymem marihuany i silnym aromatem kawy z ekspresu, dolatującym przez otwarte drzwi kawiarni. Niebo nad jej głową zaczęło już zmierzchać. Widniały na nim pastelowe różowe smugi, przywodzące na myśl wczesne akwarele Marka. W powietrzu ciągnął rześki jesienny powiew, na chodnikach gruchały gołębie, pod ścianami budynków stały oparte rowery, a w bramach dzieci skakały przez skakanki.
– Co tam masz? – Mark leżał na podłodze, ćmiąc skręta.
– To, co pan zamawiał. Befsztyk, homar, kawior. Jak zwykle – posłała mu całusa, kładąc zakupy na wąskim kuchennym stole.
– Naprawdę kupiłaś befsztyk? – był rozczarowany.
– Nie. Fiorella mówi, że jemy za mało salami.
– Fiorella to mądra baba.
Zanim w życiu Marka pojawiła się Keshia, żywił się wyłącznie konserwami i czekoladą. Fiorella była tajemniczym wynalazkiem Keshii, jednym z licznych darów, jakie od niej otrzymał.
Keshia stanęła w drzwiach kuchni, zalanej różową poświatą wieczoru.
– Wiesz, czasem mam wrażenie, że naprawdę cię kocham – powiedziała.
– Czasami ja też mam takie wrażenie.
W spojrzeniach, jakie wymienili, zawarta była spokojna, ciepła ufność. Nie musieli stawiać sobie żądań, znosić złych humorów, borykać się z problemami. Już choćby to stanowiło dla nich wielką wartość.
Mark zerwał się z podłogi.
– Masz ochotę na spacer?
– La passegiata?
– Nie słyszałem tego słowa od twojego wyjazdu – roześmiał się.
– Zawsze kojarzy mi się z Europą, z tymi śmiesznymi włoskimi miasteczkami, gdzie większość kobiet ubiera się na czarno, a mężczyźni noszą kapelusze i białe koszule bez krawatów. Tu ludzie miotają się, gonią, dostają świra, a tam wciąż wiedzą, jak żyć. La passegiata, przechadzka, na którą wyrusza się po zmierzchu, a w niedzielę w południe po mszy, to cała instytucja, swego rodzaju rytuał.
– A zatem i my się do niego przyłączymy. – Mark podszedł i objął ją ramieniem. – Zjemy po powrocie.
Oznaczało to jedenastą, może dwunastą w nocy. Na pewno natkną się na kogoś znajomego. Przystaną na ulicy, żeby pogawędzić, ale zrobi się ciemno, więc przeniosą się do czyjejś pracowni, gdzie Mark będzie miał okazję zobaczyć, jak postępuje praca nad najnowszym dziełem. W końcu w atelier zrobi się taki tłok, że wszyscy razem pójdą do „Przepiórki” na wino, potem zaś dojdą do wniosku, że umierają z głodu, i Keshia będzie serwować kolację na kilkanaście osób. Będą świece, gitary i skręty podawane z rąk do rąk. Klee, Rousseau, Cassatt i Pollock ożyją na dźwięk swych nazwisk. Tak musiał wyglądać Paryż w czasach impresjonistów. Nie kochane wyrzutki artystycznego establishmentu tworzyły własny świat, darząc się wzajem humorem, odwagą, nadzieją do czasu, gdy ktoś ich „odkrył”, rozsławił i podsunął im kawior zamiast czekoladek. Jaka szkoda! Keshia miała nadzieję, że jej przyjaciele nigdy nie rozstaną się na dobre z fettuccine, zakurzonymi mansardami i nastrojem owych czarodziejskich nocy, wtedy bowiem zaczną nosić smokingi, wymuszone uśmiechy i smutek w głębi duszy. Będą jadać kolacje w „21”, tańczyć w „El Morocco” i chodzić na przyjęcia do „Maisonette”.
Na razie jednak wciąż było stąd daleko do Park Avenue. W powietrzu czuło się resztki lata, a noc pełna była uśmiechów.
– Gdzie się wybierasz, serce moje?
– Mam parę spraw do załatwienia.
– Mhm – mruknął, nie odwracając się od sztalug. – To na razie.
Wychodząc cmoknęła go w szyję i omiotła pokój szybkim, czujnym spojrzeniem. Nie lubiła stąd wychodzić. Zawsze tkwiła w niej podskórna obawa, że może nie trafić tu z powrotem. Jak gdyby „jej” świat był w stanie ją powstrzymać. Sama myśl o tym napełniała ją przerażeniem. Musiała wracać; potrzebny jej był Mark i wszystko, czego stał się dla niej symbolem. Któż mógłby jej to odebrać? Edward? Duch jej ojca?… Absurd. Miała dwadzieścia dziewięć lat i od dawna była dorosła. Mimo to opuszczając SoHo odnosiła wrażenie, że zapuszcza się na terytorium wroga, przekracza „żelazną kurtynę” w tajnej misji zwiadowczej. Dziecięce fantazje. Zaśmiała się do siebie, zbiegając lekko po schodach. Mark nie przejmował się zbytnio jej nagłym zniknięciem, tym więc łatwiej było jej się przemykać z jednego świata do drugiego i z powrotem.
Metro wypluło ją ze swych trzewi o trzy przecznice od domu. Poranek był słoneczny, toteż spacer wzdłuż Lexington Avenue sprawił jej dużą przyjemność. Pielęgniarki z Lenox Hill biegły na lunch, ludzie z ogłupiałymi minami krążyli po sklepach, na jezdni powarkiwały wściekle samochody. Tu wszystko było szybsze, głośniejsze i bardziej nasilone.
Portier otworzył przed nią drzwi i wyprężył się, muskając palcem daszek czapki. W chłodni, urządzonej specjalnie na takie okazje, czekały na nią kwiaty. Niech Bóg broni, by róże zwiędły w czasie, gdy madame siedzi u fryzjera – albo u kochanka. Keshia poznała smukłe białe pudełko. Whit.
Spojrzała na zegarek i dokonała pośpiesznych obliczeń. Musi przedyktować agentowi tekst rubryki. Potem parę telefonów do znajomych. Następnie szybka kąpiel i spotkane komitetu. Czołowy spęd roku i świetna pożywka dla Martina Hallama. O piątej po południu będzie już z powrotem w SoHo, wstąpi po drodze na zakupy do Fiorelli, a potem czeka ją następny nocny rajd z Markiem. Znakomicie.
Przewinęła taśmę i wysłuchała nagranych telefonów. Dzwonił Edward, dwa razy Marina i raz Whit, który chciał potwierdzić umówiony lunch. Zatelefonowała do niego, podziękowała za róże i cierpliwie wysłuchała, jak strasznie za nią tęsknił. Pięć minut później już o nim nie pamiętała. Siedziała w wannie, na której brzegu leżał ogromny biały ręcznik ozdobiony w rogu dyskretnym monogramem K. H. St. M.
Spotkanie odbywało się w domu Elizabeth Morgan – trzeciej żony Augiera Whimple’a Morgana. Elizabeth była w wieku Keshii, wyglądała jednak o dziesięć lat starzej, jej małżonek zaś miał dwa razy tyle lat co ona. Szczęśliwy traf sprawił, że dwie jego połowice przeniosły się do wieczności, pomnażając znacznie jego majątek. Od chwili ślubu Elizabeth zajmowała się niemal wyłącznie zmianą wystroju domu. „Można czekać wieki, moja droga, zanim człowiek wreszcie zdobędzie coś odpowiedniego!”