W drzwiach pojawił się Whitney. Wyglądał elegancko i młodo – opalony, w ciemnoszarym garniturze i błękitnej koszuli od Wedgewooda. Wstała i pomachała mu ręką.
– Prezentuje się pan dziś olśniewająco, drogi panie Hayworth – zauważyła, wyciągając do niego dłoń, którą musnął wargami i lekko uścisnął.
– Bo też czuję się jak nowo narodzony. Jak ci się udało przeżyć wczorajszy dzień?
– Całkiem łatwo, dziękuję. Po prostu go przespałam – skłamała. – A ty?
– Zazdroszczę ci. Choć, prawdę mówiąc, to skandal tyle sypiać!
– Dzień dobry, panie Hayworth! Panno Saint Martin…
– Maitre d’hótel poprowadził ich do stolika.
Keshia usadowiła się wygodnie i rozejrzała dookoła. Wszędzie te same twarze. Nawet modelki wydawały się znajome. Przy stoliku w rogu siedział Warren Beatty, a w drzwiach pokazała się właśnie Babę Paley.
– Co robiłaś wczoraj wieczorem? – spytał Whit, zaintrygowany jej tajemniczym uśmiechem.
– Grałam w brydża.
– Masz taką minę, że założę się, iż wygrałaś.
– To prawda. Już od powrotu mam doskonałą passę.
– Miło mi to słyszeć. Ja, niestety, od czterech tygodni uparcie przegrywam w tryktraka. Jak pech, to pech – rzekł, choć nie wyglądał na zmartwionego. Skinął na kelnera.
– Dwie „krwawe Mary” i podwójny tatar. A może wolisz wino, kochanie?
Potrząsnęła głową. „Krwawa Mary” to coś w sam raz na dzisiaj.
Z jedzeniem uwinęli się szybko, bo Whit musiał wracać do biura. Wakacje się skończyły i interes już ruszył pełną parą: nowe testamenty, nowe umowy powiernicze, nowe rozwody. Podobnie jak dzieci szkolne, ludzie z tej sfery odliczali lata „sezonami”, a sezon właśnie się zaczął.
– Weekend spędzasz w mieście? – zagadnął Whit z roztargnieniem, wzywając przejeżdżającą taksówkę.
– Nie. Umówiłam się z Edwardem, pamiętasz?
– Ach, racja. Tym lepiej, nie będę się czuł jak ostatni łotr. Wyjeżdżam do Quoque z kolegami po fachu. Po powrocie zadzwonię do ciebie. Mam nadzieję, że dasz sobie radę sama?
Pytanie szczerze ją ubawiło.
– Naturalnie, o mnie się nie martw. I dzięki za lunch.
– Keshia zwinnie wśliznęła się do taksówki i uśmiechnęła czule. Koledzy po fachu, akurat!
– Do poniedziałku. – Whit pomachał jej na pożegnanie i taksówka ruszyła.
Keshia westchnęła z ulgą. Nareszcie! Była wolna aż do poniedziałku. Szkoda tylko, że nie zostało jej nic oprócz kłamstw.
Weekend był cudowny. Rozsłonecznione niebo, lekki wietrzyk, niskie wskaźniki zanieczyszczenia powietrza i alergennych pyłków. Razem pomalowali sypialnię Marka na jaskrawy błękit. „To na cześć twoich oczu” – powiedział, kiedy sumiennie mazała pędzlem wzdłuż okna. Katorżnicza praca, ale gdy dzieło wreszcie zostało ukończone, oboje byli z niego niezmiernie dumni.
– Co byś powiedziała na piknik z tej okazji? – Mark był w doskonałym nastroju.
Zbiegła do Fiorelli po zakupy, Mark zaś tymczasem złapał za telefon. Jeden z przyjaciół George’a zgodził się im pożyczyć furgonetkę.
– Gdzie mnie porywasz, mój panie?
– Na Wyspę Skarbów. Moją własną Wyspę Skarbów.
– Mark zaczął nucić pirackie piosenki, ubarwiając je donośnymi okrzykami.
– Marku Wooly, jesteś szaleńcem – stwierdziła.
– Cóż z tego, kopciuszku, skoro ci się podobam…
W określeniu „kopciuszek” nie było złośliwości. Mark nigdy nie bywał złośliwy, a cóż dopiero w tak piękny, radosny dzień.
Zabrał ją na maleńką wysepkę na East River, bezimienny skrawek ziemi w pobliżu Wyspy Randalla. Zjechali z autostrady na wyboistą dróżkę, która zdawała się prowadzić donikąd, minęli wąski, chybotliwy mostek i nagle znaleźli się w krainie czarów. Powitała ich stara latarnia morska i zrujnowany zameczek. Wkoło nie było widać żywego ducha.
– Upadek domu Usherów – stwierdziła Keshia.
– Na mój prywatny użytek. A teraz także twój, moja pani. Nikt inny tu nie bywa.
Zza rzeki spoglądał na nich posępnie Nowy Jork – budynek Chryslera, Narodów Zjednoczonych, a także smukły i ugrzeczniony Empire State Building. Rozsiedli się na trawie, otworzyli butelkę najlepszego chianti, jakimi dysponowała Fiorella, i już po chwili zaśmiewali się do rozpuku, machając do przepływających po rzece promów.
– Cóż za piękny dzień!
– Cudowny – Mark położył jej głowę na kolanach. Pochyliła się i pocałowała go.
– Jeszcze wina?
– Nie, poproszę tylko o mały plasterek nieba.
– Służę panu – roześmiała się. Na niebie powoli zbierały się chmury, a wkrótce rozdarła je pierwsza błyskawica.
– Już kroją ten plasterek, który pan zamówił. Widzisz, jak o ciebie dbam? Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem – zachichotała.
– Mała, jesteś czarodziejką! – Mark zerwał się i rozłożył szeroko ramiona.
Pięć minut później z nieba lały się strugi deszczu, pioruny waliły gęsto, a oni biegali wokół wyspy jak dzieci, trzymając się za ręce – szczęśliwi i przemoczeni do suchej nitki.
Po powrocie do domu wzięli razem prysznic. Gorąca woda perwersyjnie drażniła przemarznięte ciała. Potem przeszli nago do świeżo wymalowanej sypialni i spokojnie ułożyli się w swoich ramionach.
Keshia obudziła się o szóstej rano. Mark spał jak niemowlę, ręce miał podłożone pod głowę, włosy rozczochrane, wargi obrzmiałe od snu.
– Do widzenia, kochanie, miłych snów – szepnęła całując go delikatnie w skroń.
Zanim wstanie, ona będzie już daleko – w innym świecie, gdzie ludzie polują na potwory i podejmują nader ważkie decyzje.
ROZDZIAŁ 6
– Dzień dobry, panno Saint Martin. Powiem szefowi, że pani już jest.
– Dziękuję, Pat. Co słychać?
– Oszaleć można. Człowiek ma wrażenie, że po wakacjach wszyscy zaczęli cierpieć na nadmiar twórczych pomysłów. Na domiar złego upominają się o tantiemy.
– To rzeczywiście koszmar – Keshia uśmiechnęła się smętnie na myśl, że i ona wróciła z wakacji z pomysłem na własną książkę.
Sekretarka pozbierała z biurka jakieś papiery i zniknęła za ciężkimi dębowymi drzwiami. Agencja literacka Simpson, Wells & Jones nie różniła się zbytnio od kancelarii Edwarda czy pomieszczeń banku, który prowadził większość jej rozliczeń: półki pełne książek, drewniane boazerie, mosiężne klamki i grube dywany w kolorze burgunda tchnęły solidnością, powagą i prestiżem. Może też dlatego Keshia miała poczucie, że w rękach Jacka Simpsona jej tajemnica jest całkowicie bezpieczna.
– Pan Simpson prosi panią.
Simpson wstał zza biurka z ojcowskim uśmiechem, wyciągając do niej rękę. Był to tęgi, łysiejący mężczyzna o skroniach przyprószonych siwizną. Uścisnęli sobie ręce serdecznie jak zawsze, po czym Keshia usiadła naprzeciw niego, a Pat natychmiast podała jej herbatę. Tym razem miętową; Simpson pijał ją na zmianę z English breakfast, po południu zaś nieodmiennie serwowano earl greya. Gabinet Simpsona był dla Keshii przystanią, schronieniem, gdzie mogła cieszyć się ze swych dokonań, toteż tu zawsze czuła się szczęśliwa.
– Mam dla ciebie następne zlecenie, moja droga.
– Cudownie. Jakie? – Keshia z zaciekawieniem uniosła głowę znad filiżanki.
– Trochę inne od tego, co dotąd robiłaś. Dlatego najpierw chciałem z tobą o tym porozmawiać.
– Czyżby pornografia? – zachichotała. Simpson był w wyraźnie niecodziennym nastroju. Zastanawiała się, co kryje w rękawie.
– Ładnych rzeczy się pannie zachciewa! – prychnął, zapalając cygaro marki Dunhill (Keshia posyłała mu pudełko co miesiąc). – Cóż, przykro mi, moja droga, ale muszę cię rozczarować. To wywiad.